Ryszard Kapuściński prze wiele lat, co roku, fundował młodemu – jego zdaniem – utalentowanemu reporterowi nagrodę pieniężną, której celem było sfinansowanie kolejnej podróży. W efekcie miałby powstać obszerny reportaż. Jednoosobowa Kapituła, czyli wielki pisarz i reporter, czyniła jedno zastrzeżenie: nie wolno ujawniać faktu przyznania nagrody. Dlatego mogę jedynie przypuszczać, że co najmniej dwóch moich znajomych reporterów otrzymało tę nagrodę. Jeden z nich, to dziś ceniony pisarz-dokumentalista. Swoją nagrodę przeznaczyłem na wyjazd do Australii.
Stąd do Indii
Reportaże są biografią reportera.
Życie jego bohaterów jest niezrealizowanym jego życiem.
Opisy cudzych przeżyć – to namiastka życia, którym żyje reporter.
Krzysztof Kąkolewski
Z pociągu w pola ryżowe
Od miejscowości Mathura, gdzie - jak głosi legenda - trzy i pół tysiąca lat temu z czarnego włosa Wisznu narodził się Bóg Kriszna przestałem zapisywać w notesie nazwy mijanych stacji. Do Delhi - myślałem sobie - pozostało najwyżej sto czterdzieści kilometrów, niespełna dwie godziny jazdy ekspresem, cóż jeszcze ciekawego można uchwycić na tej końcówce trasy? Cóż znaczy godzina jazdy wobec prawie dwudziestu spędzonych w tym pociągu pokonującym z niezwykłą punktualnością trasę z Varanasi do Delhi?
Do zaniechania sporządzania notatek zmusił mnie także poranny rozgardiasz w naszym przedziale. Zdążyłem już się ogolić w wagonowej toalecie, w której jakimś cudem utrzymywana jest względna czystość, mogłem więc spokojnie przyglądać się rannej krzątaninie. Gruby Hindus, wyglądający na urzędnika wyższego szczebla, który spał nade mną wciąga na leżąco spodnie i bezceremonialnie puszcza bąki. Machinalnie odwracam głowę w kierunku niedużego, pozbawionego szyby, zakratowanego okna. Więcej taktu wykazuje Dhandu, trzydziestoletni referent z miasta, którego nazwy nie zapamiętałem. Spaliśmy vis a vis, przegadaliśmy dwie godziny przed zaśnięciem. Dhandu interesuje się futbolem i biznesem. Teraz nie krępując się zbytnio obnaża się całkowicie zmieniając obszerne, wygodne dhoti na elastyczne spodenki. Po chwili siada naprzeciw mnie wbity w uszyty z europejska garnitur i się uśmiecha. Hindusi śpiący na pryczach usytuowanych najwyżej nie kwapią się do zejścia.
Przedział różni się wszystkim od przedziałów, jakie znamy podróżując do Warszawy czy Rzeszowa. Przede wszystkim nie ma żadnych drzwi. Jest to więc rodzaj boksu z sześcioma pryczami do leżenia. Nazywa się sleeper i jest znacznie tańszy od aircondition class. Rano prycze można złożyć, ale jest to błąd. W momencie, gdy środkowa prycza opadła tworząc wygodne oparcie, kilkunastu stojących w korytarzu Hindusów błyskawicznie zajęło miejsca siedzące nie pytając o pozwolenie. Podróżujemy teraz w dwadzieścia zamiast sześć osób w przedziale.
Odruchowo rzuciłem okiem na znajdujące się na półkach wory podróżne, jakich używają amerykańscy komandosi. Wieczorem przezornie skuliśmy łańcuchem przypinając kłódkę do metalowego pręta. Nogą namacałem znajdującą się pod ławką torbę podręczną:
- Chryste! Skąd ich się tutaj tyle wzięło? - Witalis przez chwilę stoi oniemiały. Z ręcznikiem przerzuconym przez szyję, przyborami toaletowymi w garści i wzrokiem utkwionym w siedzącego przy oknie, czyli na jego miejscu, Hindusa rusza powoli w głąb przedziału.
Od tygodni razem podróżujemy po Indiach. Mamy już wypracowane metody postępowania w podobnych sytuacjach. Witalis staje naprzeciw intruza, odwraca się tyłem i bez żadnych ceregieli siada. Hindusi kurczą się, ściskają, zsuwają i centymetr po centymetrze Witalis odzyskuje swoje, wpisane do biletu, miejsce. Teraz wykona jeszcze kilka pozornych ruchów, które zapewnią mu względną swobodę.
- A teraz śniadanko - wręcza mi ugotowane na twardo: przed dwoma dniami jajo i kromkę tostu, z której przed zjedzeniem należy wytrząsnąć małe mrówki.
Popijamy czarną kawą. Pociąg zwalnia bieg. Chai, chai! - wrzaski sprzedawców herbaty oznajmiają, że wtaczamy się na stację. Nisko umiejscowione okna wagonu pozwalają dostrzec jedynie wychudzone torsy dworcowych handlarzy targających kosze z orzeszkami, okrągłe palety z bananami oraz dyndające skrzynki wypełnione lodem, w których znajdują się butelki z pyszną Limcą i Campa Colą. Między kraty wciskają się ręce z dłońmi wygiętymi żebraczym gestem.
- No popatrz! - Witalis uchyla się przed dotykiem tych rąk i skubaniem palców. - Znów mnie namierzyli! Co do cholery mam w sobie? Przecież groszem nie śmierdzę.
Fakt. Witalis jest od początku pobytu w Indiach obiektem nadziei całych rzesz żebraków. Wystarczy, że wyjdzie na ulicę, a natychmiast zostanie omotany ciasnym kręgiem żebrzących dzieci, kobiet, starców, którzy uniemożliwiają mu poruszanie się. Kroczy wielki i masywny górując nad chuderlawym drobiazgiem, który szarpie go i ciągnie, iść nie pozwala, domaga się choćby rupii, choćby parę pajsów. Kiedy wychodzimy na ulicę obaj, tylko Witek jest nagabywany przez watahę żebraków. Ich nadzieja, że ja się złamię i sięgnę do kieszeni szybko zostaje przelana na niego, który przystaje co parę kroków, rzuca im w twarz ciężkie przekleństwa, po czym znów rusza otoczony zwinną, ruchliwą gromadką. Z daleka wygląda jak kadłub nakręconej frygi, która balansem przetacza się przez ulicę.
Siedzimy naprzeciw siebie przy tym samym oknie, ale wszystkie ręce wyciągają się w stronę Witalisa. Inna ręka usiłuje mu wcisnąć glinianą czarkę wypełnioną herbatą z gęstym mlekiem – Chai?! No, thanks. Gdybym nie widział w jakim czajniku parzy się taką herbatę, gdybym nie był świadkiem cierpień pewnego Holendra, który skusił się na filiżankę takiej herbaty...
Nagle cały przedział zamiera. Każdy wlepia wzrok w byle punkt na ścianie i nie odwraca głowy.
W drzwiach przedziału stoi stara kobieta z obnażonym, wyschniętym na pomarszczoną skorupę biustem. Na rękach trzyma swe z wyglądu – czterdziestoletnie - dziecko z nadmiernie długimi, pająkowato podkurczonymi nogami, które nigdy od opuszczenia łona, się nie wyprostowały. Kobieta w milczeniu kładzie czterdziestoletniego embriona z ogromną, nieforemną głową na podłogę. Embrion przez blisko pół wieku wyuczył się trzech ruchów: niezdarnego wyrzutu tułowia do przodu, rytmicznego potrząsania żebraczą puszką i gładzenia swych nóg wygiętymi, nadmiernie długimi palcami. Jakiś lęk, którego przedtem nie znałem, przytrzymywał mój wzrok na przeciwległej ścianie przedziału.
Ruszamy. Pociągi w Indiach ruszają powoli, żeby paręset osób załatwiających paręset spraw na peronie zdążyło wskoczyć. Godzina odjazdu jest czymś tak dalece umownym, że nikt na to nie zwraca uwagi. Dopiero, gdy pociąg rusza z ciżby bytującej na peronie odrywają się dziesiątki ciemnych sylwetek, które wnet zostają pochłonięte przez otwarte drzwi wagonów.
W korytarzu przybyło pasażerów. Do Delhi niedaleko. Już nikt nie będzie sprawdzał biletów. Uzbrojona ochrona pociągu, która znajduje się w każdym składzie, jako zabezpieczenie przed licznymi napadami rabunkowymi już nie będzie przechadzać się wzdłuż wagonu. Nikt nie zakłóci spokoju tego tłumu w korytarzu, nikt nie naruszy struktury tego tłoku. Wszyscy na swych miejscach dojadą do stolicy.
Za oknem palmy kokosowe i zielone o tej porze pola ryżowe. Oglądany przez kilkanaście godzin ten sam krajobraz staje się monotonny: ośrodkiem zainteresowania staje się strumień powietrza wywołany pędem pociągu, który wpada przez okno bez szyby dając złudzenie chłodu w czterdziestostopniowym upale. Zanurzyć głowę w tym strumieniu, przymknąć oczy, nie myśleć...
- Hallo, friend! Hallo friend! - Dhandu szarpie mnie za rękę i pokazuje na puste miejsce pod moją ławką.
- Witalis! Ukradli mi torbę! Sprawdź wory i leć za mną! - podrywam się z ławki i za wskazującym palcem Dhandu wypadam na korytarz.
Natychmiast grzęznę wśród lepkich od potu, stłoczonych ciemnych ludzkich ciał. Muszę! To słowo wyłącza logikę; pozostaje imperatyw. Z tępotą buldożera brnę wzdłuż korytarza miażdżąc łokciami nosy, rozdeptując łydki tych, którym udało się przycupnąć. Nie słyszę żadnych protestów, żadnego jęku, żadnych syków. Odbijam się nogami od ich nóg, klatką piersiową spłaszczam ich klatki, rękami odgarniam ich ręce. Brnę. Muszę!
- Witalis! - krzyczę i odwracam się do tyłu. Nie widzę go. Jestem sam. Brnę.
Do końca korytarza zostało parę metrów. Część osób cofnęła się w głąb robiąc mi przejście. Przyspieszam. Powstrzymuje mnie silny podmuch wiatru. Drzwi są otwarte. Staję bezradny. Który z was, sukinsyny? Nie patrzę im w twarz. Patrzę im na ręce. Są puste. Nieruchome. Który z was? Torba-chlebak była z zielonego brezentu. W torbie był aparat fotograficzny i teleobiektyw. Było dziesięć naświetlonych filmów i gruby brulion z notatkami, z rozmowami, wywiadami, nazwami, adresami, cenami, realiami. Było kilka zwiniętych obrazów tybetańskich kupionych w Kathmandu, była autentyczna, ludowa biżuteria, prezent dla żony. Był magnetofon reporterski, były kasety, były drobiazgi, dużo drobiazgów, które mnie i przyjaciołom miały przypominać podróż po Azji.
To ta torba
Który z was? Patrzę na ich nieruchome ręce. To ty! Jednoręki. Ma tylko jedną rękę. Stoi przyklejony do ściany wagonu, tuż przy drzwiach. Tą jedną ręką trzyma się uchwytu. Nie patrzy na mnie. Gdzie on ma drugą łapę?; Muszę! Myślę: Muszę to zrobić jednym skokiem. Odległość jest nieduża. Zdążę go chwycić i wciągnąć w głąb korytarza. Samą masą ciała obezwładnię go skutecznie. Gdzie on ma drugą łapę?
Drgnął. Aha, w łapie trzyma moją torbę. Wystawił ją na zewnątrz, dlatego stoi taki przyklejony do uchwytu drzwi. Teraz! Był czujny. Przewidział. Uprzedził mój skok. W chwili, kiedy ja odbijałem się od podłogi, on osunął się na stopień wagonu. Trafiłem w próżnię. On stał już na zewnątrz. Łapa! W momencie, kiedy pomyślałem, aby chwycić go za rękę, którą ciągle trzymał się uchwytu oderwał się od wagonu. Przez ułamek sekundy widziałem go jak upadał. Muszę!
To imperatyw: Napiąć mięśnie, skulić się, głowę ochronić ugiętymi rękami. Na głowę, do przodu.
Huk. Muszę!
Tępe uderzenie. I cisza. Ręka. Jedna. Druga. Głowa. Nogi. Widzę. Leżę na nasypie z kamiennego tłucznia. Huk w głowie, ból w kolanie, ręka piecze niemiłosiernie. Widzę. Podnosi się i ucieka zgięty wpół do góry, na tory. Torba obija się o szyny. Doganiam go kilkoma susami. Puszcza torbę. Oburącz chwytam go za plecy i ciężarem ciała przygniatam do ziemi. Lecimy obaj w dół. Na łby, po zboczu nasypu. Biję. Leżącego. Jeden cios, drugi. Po co? Na Boga, po co? Wstaję i kurczowo chwytam go za ciuchy. Nie widzę twarzy, widzę rozmazaną, brudną krew. Wyrywa się i ucieka. Potyka się. Wstaje. Biegnie. W pole ryżowe. Widzę jak brnie w mazi, wśród kłosów, które sięgają mu prawie do pasa. Powoli mija pierwszy szok. Przychodzi opamiętanie. Zaczynam myśleć.
Wracam na nasyp. Zabieram torbę. Zaczynam odczuwać upał, czterdzieści stopni, a może więcej. Zaczynam sobie zdawać sprawę z tego, co się stało i z tego, gdzie się znajduję. Boże! Dlaczego Witalis nie zatrzymał pociągu?!
Kradnę motocykl. Brutalnie
W sytuacji takiej jak ta, kiedy stwierdzi się, że dookoła tylko pola ryżowe przecięte pręgą torów kolejowych i palmy, jedyną myślą jaka przychodzi do głowy, to biec. Najlepiej wzdłuż torów. W ślad za pociągiem, który nie zostawił żadnego śladu. Znany jest tylko kierunek. Jest to bieg irracjonalny, zaspokaja nagłą i silną potrzebę zmiany sytuacji, potrzebę zbawczego ruchu. Ale w istocie niewiele zmienia. Przynosi szybkie wyczerpanie. I nie wiadomo czy się ucieka, czy goni.
Działać, coś zrobić!? Ale co? Jak? Dopiero widoczny w oddali przejazd kolejowy uspokaja myśl. Oznacza, że jest droga, a jak jest droga, to nie może być pustkowia. Droga przynosi poczucie bezpieczeństwa. Wątłe, ale zawsze jest wybór: tory i droga. Spostrzegam rikszę na przejeździe. Przedmieście? Zaczynam wrzeszczeć. Rikszarz przystaje. Czeka. Kiedy dobiegam, widzę tylko jak z przerażeniem naciska na pedały. Wózek podskakuje na wybojach i się oddala. Biegnę za nim. Droga opada w dół, a w dole... dostojny Sikh w fioletowym turbanie na głowie czyści samochód. Nowiutkiego Ambasadora. Podbiegam i wyrzucam z siebie:
- Szybko, na stację! Zapłacę! Dobrze zapłacę!
Z najwyższym spokojem odpowiada mi, że to nie jest taksówka. Nalegam, ale warkot motocykla podsuwa mi inną myśl. Wybiegam na środek drogi. Z przeciwka jedzie motocyklista. Rozstawiam ręce i zatrzymuję go. Powtarzam swoją prośbę, ale on kręci głową, nie rozumie. Pokazuje mi zegarek i przymierza się do wrzucenia biegu. O, nie! Szybko siadam na siedzeniu za nim. Jeszcze raz proszę. Kręci głową. Jednym ruchem - zdumiewające, że poszło mi tak łatwo - zrzucam go z motoru. Upada na prawą stronę. Dodaję gazu. Motor ryczy, ale nie potrafię wrzucić biegu. Gaz i nowa próba. Jeszcze raz. Ruszam. Hindus uczepiony motoru pozwala się wlec po ziemi. Metr, dwa. Krzyczę do niego, żeby odebrał sobie motor na najbliższej stacji kolejowej. Opanowuję maszynę. Mam dwa wyjścia: jeśli pojadę drogą, to po kilku kilometrach mogę zagubić się w plątaninie uliczek, albo złapie mnie policja lub: jechać nasypem, wzdłuż torów. Wybieram drugie. Skręcam na przejazd, a potem na pobocze torów wysypane tłuczniem - Nie oddam motoru, choćbym miał jechać do Delhi. Nie wiem ile kilometrów jest do Delhi, nie wiem gdzie jestem, wiem, że muszę za wszelką cenę dogonić pociąg. Ile czasu minęło? Pięć, dziesięć minut? Więcej? To wszystko trwało bardzo krótko.
Nie wiem ile kilometrów przejechałem. Pięć, dziesięć? Więcej? Zaczęły się rozjazdy, chwilę później zobaczyłem po prawej stronie rampę, a za nią duży budynek z szeroką kładką nad torami. Jazda między szynami jest niemożliwa. Zjechać z nasypu, oznacza pogrążyć się w mokradłach połyskujących rozlewiskami. Przejechałem jeszcze wzdłuż rampy i porzuciłem motor z włączonym silnikiem obok torów. Pognałem w kierunku kładki.
Z szerokich schodów wpływał w dół tłum ludzi.
- Pociąg do Delhi?! - Pytanie rzuciłem w tłum, bez wyraźnego adresata.
- Peron trzeci - odpowiedziało kilka głosów.
Po schodach do góry. Szybkimi susami. Nie zastanawiałem się ile tobołków wytrąciłem podróżnym z rąk. Po schodach w dół. Przy poręczy, od której odrywają się dziesiątki dłoni.
Na peronie trzecim stoi jeden pociąg. Drugi odjeżdża powoli.
- Pociąg do Delhi?!
Kilka osób niemym gestem pokazuje na pozostawiający po sobie pustkę ostatni wagon. Muszę!
W ostatnim przedziale ostatniego wagonu zawsze jedzie urzędnik. Zapisuje dokładnie godziny przyjazdu pociągu na stację i z dokładnością do minuty notuje godzinę odjazdu. Notuje dziesiątki innych spraw na kartkach i karteczkach.
Patrzę na niego i zastanawiam się skąd u tego starego, lichego, człowieka wzięło się tyle siły, że zdołał mnie, kawał chłopa, wciągnąć przez półotwarte drzwi do swego przedziału?
- Za dwanaście minut będzie następna stacja. Możesz wrócić do swego wagonu. - Powiedział oschle, bez większego zainteresowania moim stanem, który teraz dopiero zaczął wypełniać moją uwagę.
Ogólnie jestem raczej w strzępach. W szczegółach interesuje mnie głowa, w której huczy, która cała oblepiona jest lepką mazią. Nie ma lustra, nie mogę stwierdzić co mi jest. Ręce, barki, nogi - z tego się wyliżę, choć stłuczenia nie wyglądają na całkiem powierzchowne.
Na stacji biegnę wzdłuż pociągu. Szukam wagonu z numerem 321.
- O Boże! To chyba cud?! - Witalis na mój widok zaczął nerwowo rozpinać jeden z naszych worów, które zdjął wcześniej z półki i postawił na moim miejscu: - To cud, Stary, że jesteś! Szybko do kibelka! Trzeba ci łeb opatrzyć!
Z woreczkiem foliowym zawierającym apteczkę przepychamy się do toalety. Spojrzenie w lustro pozwoliło mi zrozumieć, dlaczego rikszarz uciekł w popłochu.
- Na moje - ocenia Witalis - zaraz po przyjeździe do Delhi musisz iść do lekarza. Potrzebna jest surowica i - nie chcę cię martwić - trzeba będzie łeb cerować.
- Dlaczego nie zatrzymałeś pociągu?
Kiedy krzyknąłem do niego, żeby sprawdził wory i szedł za mną nie bardzo zrozumiał o co chodzi, ale sprawdził. Jeden z worów był przecięty wzdłuż nożem. Wie, że nic nie zginęło, ale wtedy nie wiedział. Sprawdzał. To opóźniło jego wyjście z przedziału. Pierwotnie przeciskał się przez tłum w korytarzu we właściwym kierunku, ale w połowie drogi, jacyś „życzliwi” z wielką egzaltacją pokazali mu kierunek przeciwny. Zawrócił. Kiedy zdołał dojść do końca korytarza, pociąg wjechał na stację. Wtedy zorientował się, że musiałem wyskoczyć,
- Miałem dwa wyjścia - tłumaczy - wysiąść z całym bagażem i co? Co mógłbym zrobić na stacji jakiejś pipidówki? Z językiem nie bardzo, ale z dwoma wielkimi worami. Zdecydowałem się jechać do Delhi, zawiadomić policję via ambasada i niezależnie korespondenta PAP. Ty masz cholera, intuicję - wczoraj na wszelki wypadek podyktowałeś mi jego adres i telefon.
Kiedy wróciliśmy do przedziału pociąg wjeżdżał na New Delhi Station. Od chwili wyskoczenia z pociągu minęło jakieś czterdzieści minut.
Na peronie Witalis zmienia mi plastry na głowie, które zdążyły przesiąknąć krwią oraz opatrzyć ręce. Zwłaszcza prawą. Skóra na dłoni jest zdarta do żywego mięsa.
Przed budynkiem dworcowym opada nas gromada naganiaczy oferujących riksze.
Naganiacze stanowią nieodłączny, barwny, choć czasami natrętny, element ulicy każdego indyjskiego miasta. Wystarczy wysiąść z pociągu, aby podróżującego natychmiast otoczyła grupka Hindusów w wieku od lat sześciu do sześćdziesięciu, którzy licytują się nawzajem ofertami. Każdy hotel, warsztat rzemieślniczy, biuro jakichkolwiek usług, większy sklep, bogatszy rikszarz, zatrudniają naganiaczy, których zadaniem jest doprowadzenie klientów (szczególnie białych) przed lady sklepów swych bossów lub do riksz. W ten ułomny sposób, samorzutnie, w nikłym niestety - stopniu rozładowywany jest wielki i ciągle nierozwiązany problem Indii, czyli problem około dwudziestu milionów ludzi, którzy nigdy, od urodzenia do śmierci nie znajdą żadnej pracy. Naganiacz zarobi - powiedzmy - dziesięć rupii dziennie (około 70 centów) i to powinno zapewnić mu utrzymanie (według statystyk rządowych) przez pięć dni. Naganiacz ma wszakże rodzinę... W miastach indyjskich egzystuje kilka milionów ludzi, których dzienne utrzymanie zamyka się w kwocie jednej rupii. Porcja ryżu z odrobiną sosu warzywnego kosztuje w całkiem podrzędnej, peryferyjnej restauracji około ośmiu rupii.
Naganiacz wiele nie zarobi na doprowadzonym do sklepowej lady białym kliencie. Czasami po jego wyjściu stara się wyłudzić parę rupii wmawiając, że obowiązkiem jest jemu je dać. Jeśli trafi na Polaka wywiązuje się ciekawa dyskusja. Polak, bowiem również musi się liczyć z każdą rupią, tłumaczy, więc naganiaczowi, że nie da. I nie jest to cynizm. Jest to wymóg twardej rzeczywistości, w której obaj tkwią.
Wybrany przez Witalisa naganiacz prowadzi nas do rikszy.
- Motorowa? - Upewnia się Witek, któremu zależy żebyśmy jak najszybciej znaleźli się w hotelu.
Śniadoskóry chłopak potakuje głową i przepycha się przez gromadę pokonanych konkurentów torując nam drogę. Zapewnia, że riksza jest szybka, a jej kierowca doskonale zna miasto.
Konkurenci nie tracą jednak nadziei, że uda im się odbić dwóch białych klientów dla swych pracodawców: Nachalnie zachwalają walory rikszarzy, dla których pracują, a jednocześnie interesują się moją oblepioną plastrami głową.
- What’s the matter with you? - usiłują dowiedzieć się co mi jest.
- I’ve had an accident - odpowiadam bez chęci tłumaczenia szczegółów.
Kiwają z wystudiowanym ubolewaniem głowami i natychmiast wpadają w ton przetargu o rikszę. Nasz naganiacz jest jednak operatywny. Już ulokował wory w trzykołowym pojeździe swego bossa, już odgania konkurentów, już uniżenie pomaga kierowcy rozszyfrować adres hotelu znajdujący się na wręczanej im wizytówce.
- Pahar Ganj, Hotel Relax - czyta - O.K., This is Polish hotel, isn”t it?
Widok z hotelu „Relax”
Rikszarz ma rację: hotel jest nazywany polskim, rekomendowanym przez Polaków, polecany Polakom, przez Polaków zamieszkiwany. Właścicielowi, który spostrzegł, że na Polakach można zrobić niezły interes, zależy na ustawicznej obecności turystów z Polski. Proponuje, więc atrakcyjne ceny za łóżko w hotelowym pokoju: dziesięć rupii od osoby. Taniej nie można. Zapewnia ponadto (na wizytówce): Day and Night Service oraz Homly Atmosphere and Comfortable Service, dając tym próbkę specyficznej, azjatyckiej angielszczyzny.
Adres otrzymaliśmy od sympatycznych Krakusów, czyli Doroty, Jagi i Janusza, spotkanych przed paroma tygodniami na jednym z podhimalajskich szlaków. Nasze drogi parokrotnie skrzyżowały się w Nepalu, a każde spotkanie potęgowało wzajemną (jak się zdaje) sympatię. Teraz, siedząc w rikszy, której kierowca z kunsztem ekwilibrysty porusza się po koszmarnie zatłoczonych, bazarowych ulicach Delhi, jestem Krakusom wdzięczny, że z dworca mamy dokąd pojechać. Huk w stłuczonej głowie nie ustaje. Mimo czterdziestostopniowego upału mam dreszcze. Marzę wyłącznie o jakimkolwiek, byle cichym kącie, gdzie mógłbym pozbierać myśli i zdecydować co muszę robić dalej. Dojazd do hotelu nie jest sprawą łatwą. Jedyną zasadą porządkującą ruch o trudnej do wyobrażenia skali jest nakaz (nie przestrzegany) jazdy po lewej stronie. W tej części stolicy nie ma chodników, przejść dla pieszych, nic tylko ruch. Powolny ruch stłoczonej masy ludzkich ciał i poruszających się w tej masie pojazdów. Słychać nieprzerwany szum i dźwięki klaksonów nadużywanych przez niecierpliwych kierowców. Wszystko to zlewa się w ryk monstrualnego kolosa. Jesteśmy na miejscu.
Witalis, tym razem bez targowania się, płaci rikszarzowi żądaną cenę, a więc przepłaca co najmniej dwukrotnie rzeczywistą wartość kursu. Zdumiony i zadowolony kierowca pomaga wnieść wory do recepcji.
Pomieszczenie jest niewielkie, przedzielone czerwono-białą ladą. Na ścianie, powyżej głowy recepcjonisty, wiszą dwa kolorowe portrety: Indiry i Rajiva Gandhich; poniżej kiczowaty tryptyk oleodruków przedstawiający sielskie, poetycko natchnione, scenki damsko-męskie w bajecznych ogrodach zatopionych w księżycowej poświacie. Pod tryptykiem całkowicie przypadkowa kolekcja naklejek: Nie ćpaj, Piłeś nie prowadź, emblematy LOT-u i warszawskiego hotelu Forum, kartki z rysunkami Mleczki: Uważaj, Baranie nie jesteś sam, Obywatelu nie pieprz bez sensu. Całą płaszczyznę innej ściany wypełniają plakaty reklamujące Aerofłot.
Witalis załatwia formalności związane z wynajęciem pokoju. Trafiamy do garażu, który pełni funkcję pokoju hotelowego dla polskich grup.
W garażu jest dziesięć łóżek, kilkanaście toreb, które dzięki zmyślnie zamontowanym zamkom błyskawicznym można wydłużać lub skracać, wypakowanych do oporu. Pod ścianą pudła ze sprzętem stereo. Od razu widać, że grupa rodaków wróciła z Singapuru i z wolna sposobi się do powrotu do kraju. Przedstawiamy się. Siedmiu Polaków (studenci, pracownicy naukowi i lekarze) z Katowic. Rzeczywiście, za parę dni odlatują do Polski. Leszek Flak, lekarz, niezwłocznie dobiera się do mojej głowy. W trakcie oględzin odtwarzam okoliczności w jakich wyskoczyłem z pociągu. Czuję, że nadal jestem w szoku, nie odczuwam żadnego bólu. Ze zdumieniem stwierdzam, że cały czas jestem w niezłej kondycji.
- To niewiarygodne - dziwi się ktoś ze słuchających.
- Poczuje dopiero jutro - stwierdza bezosobowo Leszek, na którym moja przygoda chwilowo nie robi żadnego wrażenia. Pochłonięty jest oglądaniem ran.
Każe mi spuścić spodnie i dopiero teraz widzę, że nogami musiałem nieźle szurać po kamiennym tłuczniu, jakim były wysypane tory kolejowe i ich obrzeże. Dopiero teraz zaczynam czuć jak pieką mnie kolana, łydki i uda. Leszek zdezynfekował spirytusem i jodyną łyżeczkę od herbaty i wyskrobuje nią kamyki i grudki ziemi ze zbitych miejsc na ramieniu i nogach. Dziwię się, że wszyscy nagle zamilkli w zgrozie, bo nie czuję żadnego bólu.
- Czy to dobrze? - upewniam się.
- Wszystko w porządku - stwierdza lekarz. - Jeszcze jesteś w szoku. To może potrwać.
I trwa. Bo bardziej przeraża mnie widok ran ociekających polaną prosto z buteleczki jodyną niż odczuwam sam fakt stosowania polowych, prowizorycznych zabiegów lekarza. Leszek wycierając ręce stawia diagnozę:
- Głowa się zagoi, ale jak najszybciej należy założyć szwy. Klimat tutaj nie sprzyja gojeniu się ran. I koniecznie musisz wstrzyknąć sobie surowicę, serum antititanicum. Przeciwtężcową. Poważniejszych ran nie ma. Tylko silne stłuczenia. Wyliżesz się bez trudu.
Wręcza mi kilka pojemników oxycortu w aerozolu z przykazaniem, żeby kilka razy dziennie spryskiwać rany.
Szpital
Do szpitala, którego nazwę zapisał na kartce właściciel hotelu, Rajinder Kumar, jedziemy rikszą. Od jakiegoś czasu przejazd przez bazarowe dzielnice indyjskich miast budzi już tylko moją irytację. Wyobrażenie o Indiach wywiezione z kraju zostało całkowicie zburzone w Kalkucie, w czasie przejazdu z lotniska do hotelu. Pękł europejski porządek utrwalony w rozumieniu podstawowych dla naszej logiki, etyki i moralności pojęć. W pamięci, na zawsze pozostaną zarejestrowane wtedy obrazy. Na przykład takie jak ten. Jedna z głównych ulic w Kalkucie kończy się nagle.
Urywa się asfalt a zaczyna gliniasta, rozmiękła ziemia z cuchnącymi odwiecznie wilgotnymi od wylewanych nieczystości rynsztokami. Wysokie, murowane budynki oblepione olbrzymimi reklamami filmowymi zmieniają nagle swą bryłę i w perspektywie widać jedynie poodchylane od pionu chałupiny-parchatki spojone rudą gliną, pokryte falistą blachą. Na pograniczu tych dwóch oblicz jednej ulicy spotkałem osobliwego żebraka. Najpierw usłyszałem regularnie modulowane wycie. Kiedy dokładnie wykryłem źródło, skąd docierał przejmujący ludzki skowyt musiałem stanąć. Każdy by musiał. Oto w ilastym, rudawym, cuchnącym pyle leży półnagi ludzki kadłub. Z głową, ale bez rąk. Z nogami obciętymi powyżej kolan. Kadłub pełznie. Głową przesuwa metalową puszkę z drobnymi monetami. Pełznie i wyje. Nieruchomiejesz. Patrzysz w puszkę: za monety może byś kupił butelkę schłodzonej Campa Coli. Żebrak podpełza pod twoje nogi. I milknie. I czeka. Co zrobisz. Co I zrobisz?
Opuszczamy Pahar Ganj. Ulice rozszerzają się, co oznacza, że wjeżdżamy do właściwej New Delhi. To dobrze, myślę, to znaczy, że szpital może być przyzwoity.
I rzeczywiście. Przed okazałą bramą z napisem Dr Rani Manohar Lohia Hospital stoi dwóch portierów. Nie zatrzymują nas, nie pytają o nic. Zabandażowana głowa jest wystarczającym powodem, aby bez trudności przejść przez bramę.
W izbie przyjęć zamieszanie. Na podłodze leżą zakrwawione prześcieradła. Kilku sanitariuszy i lekarzy uwija się przy kozetce, na której leży wykręcony konwulsyjnym skurczem człowiek w policyjnym mundurze.
- Masakra... - stwierdza Witalis odwracając głowę od miejsca, gdzie rannego przekładają z kozetki na wózek.
- Jak nie musisz, to nie patrz. Dziś odbywają się wybory w Pendżabie, może były jakieś rozruchy w mieście?
- Wypadek. Ciężki wypadek - zupełnie przypadkowo wyjaśnia lekarz, który dopiero po dłuższej chwili zainteresował się naszą obecnością w izbie.
Potem poszło już szybko. Oględziny. Dyspozycja do gabinetu zabiegowego, recepta.
Szczupły Sikh we fioletowym turbanie na głowie goli mi włosy. Uśmiecha się. Zagaduje. Mam tylko jedną wątpliwość.
- Rzuć okiem - mówię do Witalisa, który nie odstępuje mnie na krok - czy to wszystko, czym będzie szył jest w miarę sterylne.
- Chyba wszystko jest w porządku - słyszę po chwili, kiedy Sikh przygotował już zakrzywioną igłę i nici. Wstrzyknięta surowica, raz jeszcze zdezynfekowane stłuczenia, nowy opatrunek na głowie oraz zapewnienia lekarza: nie ma żadnego wstrząsu mózgu, pęknięcia ani zakażenia spowodowały, że poczułem się słaby, słabszy, całkiem niezdolny do myślenia, mówienia, patrzenia...
Życie w „Relaksie”
To łóżko naprzeciw naszych, dziesięciołóżkowym rzędzie jest dyżurne. Korzystają z niego młodzi posługacze hotelowi, którzy gorliwie uczą się angielskiego. Pracują całą dobę. Hotel zapewnia bowiem Day and Night Service. W wolnych chwilach siadają na dyżurnym łóżku i nie żeby tam zamyślali się nad swoim losem, czy ucinali sobie drzemkę, dopadają zaczytanego podręcznika z lichym drukiem i sylabizując uczą się angielskiego - składni i słówek. Uczą się, kiedy zasypiam i kiedy się budzę.
Tuż przy naszym pokoju znajduje się kuchnia, czyli kawałek korytarza, kawałek stołu i cała butla gazowa z palnikiem, na którym można postawić patelnię. Kolejność korzystania z patelni ustalają między sobą goście hotelowi. Patelnia jest szansą na jeden pożywny: posiłek dziennie, który najczęściej składa się ze smażonej cebuli i jajecznicy. Posiłek taki łączy kilka istotnych elementów: jest pożywny, tani i bezpieczny. Ostatni element ma podstawowe znaczenie, gdyż wszyscy boją się ameby.
- Ameba - słowo, które wzbudza lęk. Wszyscy wiedzą jak może być groźna. Ale nie wszyscy wiedzą dokładnie dlaczego. Jeśli w Indiach spotykają się dwie polskie grupy, to pierwszym pytaniem nie jest Skąd lub dokąd jedziecie? lecz Jak chronicie się przed amebą? Wtedy jedna grupa mówi: Gotujemy wszystkie owoce, banany też, a druga słucha tego ze zgrozą i zaprzecza: To nic nie daje, trzeba owoce moczyć w kalium, albo w przegotowanej wodzie z jodyną, co najmniej godzinę. Skutek takiej rozmowy jest oczywisty – obie grupy ogarnia niepokój. Żadna już nie dowierza swoim metodom. Wskutek istnienia wielości „szkół” ochrony przed amebą wyklarowały się dwa skrajne poglądy. Według jednego już po dobie pobytu w Indiach każdy ma w swym organizmie amebę, a problem polega na tym, aby uchronić się przed najgorszą odmianą tego pierwotniaka zżerającego wątrobę lub mózg. Jednak fakt, czy się go „złapie” czy nie jest niezależny od wszelkich zabiegów. W związku z tym można pić wodę nawet z kałuży, bo jeśli ma się „złapać” amebę, to i tak się „złapie”. Częściej jednak spotyka się wyznawców drugiego poglądu, który zakłada surową wstrzemięźliwość: żadnych owoców, broń Boże jakakolwiek sałatka warzywna w restauracji, zęby należy myć wyłącznie w przegotowanej wodzie. Prawda zaś jest taka, że żaden pogląd niczego nie gwarantuje. Witalis z przerażeniem patrzył jak objadałem się bananami. Nie przekonywało go nawet obcinanie ich końcówek, które jako najszybciej dojrzewające części banana mogą być siedliskiem ameby. Przez cały czas pobytu nie tknął ani owocu, ani warzywa.
Obaj zaś z zazdrością patrzyliśmy na turystów z Zachodu, którzy bez żadnych obaw pili zsiadłe mleko i bez żadnego niepokoju obżerali się zieleniną w restauracjach. Oni w swych krajach po prostu kupili w aptekach skuteczne środki profilaktyczne... Dlatego jajecznica z cebulą lub pomidorem jest posiłkiem bezpiecznym. Trzeba tylko wszystko dobrze wysmażyć. Patelnia stwarza gościom ponadto okazję, żeby się lepiej poznać, polubić a nawet zaprzyjaźnić.
Z możliwości żywieniowych, jakie daje patelnia, nie muszą w „Relaksie” korzystać cztery osoby: Justyna, Aniela, Paula i Edek. Dziewczyny są studentkami pedagogiki, a Edek jest gdzieś, jakimś referentem. Odłączyli się od swojej grupy i sami „robią trasę”.
Dziewczyny są najlepiej urządzone spośród wszystkich gości „Relaksu”. One zaś urządziły Edka, który niezmiennie sprawia wrażenie człowieka przeklinającego dzień, w którym znalazł się w tych cholernych Indiach.
Sprawa jest prosta: Justyna, dzięki temu, że zna świetnie angielski stała się powierniczką właściciela hotelu, Rajindera Kumara, który jest nieprzytomnie zakochany w Anieli. Zakochany Kumar obiecał: mieszkają za darmo i mają prawo o każdej porze zamówić na rachunek hotelu zimne napoje, kolację, a nawet deficytowego w tej szerokości geograficznej szampana. Dziewczyny skwapliwie korzystają z oferty. Z ubocza korzysta z niej Edek. Dziewczyny wiedzą, że indyjski czar w hotelu „Relax” może szybko prysnąć. Na razie jednak Kumar nie zawodzi. Ma zaufanie, fantazję i nadzieję.
Kumar ma lat około czterdziestu. Zapamiętale upowszechnia opinię o świetności swego rodu. W przeszłości i teraz. Chętnie i wszystkim opowiada ilu świętych, uczonych, właścicieli ziemskich posiadłości i dygnitarzy wywodzi się z jego rodziny. Ale zżerają go kompleksy, które odbierają blask tej świetności. Wychodzi na to, że Kumar ma wyłącznie pieniądze. Duże, to fakt. Ale nic więcej. Kumar często przychodzi do pokoju dziewczyn, kładzie się na łóżku, z tylnej kieszeni spodni wyjmuje gruby zwitek dolarów i liczy. Przy trzecim tysiącu macha ręką i rezygnuje; co ma oznaczać, że czynność ta jest tak powszednia i nieważna w jego życiu, że traci cierpliwość. Kiedyś Aniela zapytała złośliwie, kto mu dał tyle pieniędzy do przechowania. Dziewczyny przez dwa dni były pozbawione jadła i napojów (darmowych) w hotelu. Potem Kumar się udobruchał i znów zaczął przynosić złoto do depozytu, a młodzi posługacze wytrwale uczący się angielskiego zimne napoje, śniadania i kolacje.
Dziewczyny i Edek mieszkają na pierwszym piętrze. Ich najschludniejszy bodaj pokój w hotelu sąsiaduje z pokojem Czterdziestki i Materaca.
Czterdziestka jest kobietą nieprzeciętnej urody. Ciemne włosy i śniada cera pasują do otoczenia, do tego klimatu. Smukła, zgrabna, zadbana sylwetka oraz gustowne stroje zapewniłyby jej powodzenie na przyjęciach organizowanych w luksusowych hotelach delhijskich. I Czterdziestka ma tego świadomość. Zaakcentowała to zaraz w pierwszej rozmowie, kiedy spotkała mnie przy patelni, nazajutrz po powrocie ze szpitala. Po kurtuazyjnym uznaniu dla mojego „bohaterstwa”, syknięciu na widok zabandażowanej głowy i paru słowach złorzeczących złodziejowi wyrzuciła z siebie słowny potok:
- Czy pan się orientuje w jaki dzień tygodnia przyjmuje tutejszy przedstawiciel czechosłowackich linii lotniczych? Mój przyjaciel, wysoko postawiony, człowiek w naszej ambasadzie nie może się do niego dodzwonić, a mnie bardzo zależy, żeby przebukować bilet. Oczywiście, chodzi o klasę biznes. Czy przewiduje pan jakieś kłopoty? Jeśli tak, proszę powiedzieć. Mam pewne kontakty w jednym z tutejszych ministerstw, więc od razu uruchomiłabym swoje możliwości. Ostatecznie mam także dostęp do sfer rządowych.
Tak rozległe koneksje nie pasowały mi nijak do obskurnego hotelu, ale...Justyna, która ma wszystkie informacje dotyczące hotelu i jego gości z pierwszej, niekoniecznie i nie tylko Kumarowej ręki, wyjaśnia:
- Jesteś nowy. Nikogo z nas, starych rezydentów, nie nabierze. Za dużo widzieliśmy. Ale każdego nowego gościa usiłuje przekonać o wyjątkowości swojej osoby i całkowitej przypadkowości swojego pobytu w „Relaksie”. Materac ma dwadzieścia lat i jest jej córką. Obie są podobno z Warszawy. Materac pomaga matce w handlu, podobno, kożuchami i złotem. „Kożuchy” kupują od Afganów a złoto w sztabach od Syryjczyków. Zadaniem Materaca jest zbijać ceny i finalizować korzystne transakcje.
Nieoczekiwanym uzupełnieniem słów Justyny stała się gwałtowna awantura, której odgłosy obudziły nas w środku nocy.
- Ty szmato! Ty kurwo! - widzę, że Materac jest pijana. - Jak mnie mogłaś jemu podstawić?! Każdy, ale nie on! On nie dostanie!
Dziewczyna w rozerwanej sukience dobija się do pokoju matki. Szeroko otwarte drzwi naprzeciw pozwalają ocenić sytuację: dziewczyna musiała się wyrwać mężczyźnie o wyglądzie Araba, który teraz leży półnagi, skulony na łóżku. Prawa strona jego twarzy zniekształcona jest szpetną blizną, jakby pozostałością po rozległym oparzeniu.
- Ty głupia! - wrzeszczy Czterdziestka i szybkim ruchem wciąga córkę do pokoju.
- Nic się nie stało - tłumaczy Justyna. - Takie sceny powtarzają się, ilekroć do „Relaksu” przyjadą Syryjczycy ze złotem. Albo córka wyzywa matkę, albo matka córkę. Nic się nie stało. Idź spać.
- No, popatrz - kwituje incydent Witalis. - Gdybyś spotkał dwie takie dupy w Warszawie jak wysiadają z nowiutkiej toyoty, pomyślałbyś sobie, że są z najwyższych sfer. Głowę byś dawał.
Każde wyjście z hotelu (taniego, bo tylko w takich mieszkałem) przypomina powtarzane wielokroć to samo ujęcie z filmu: przed hotelem zawsze stoi kilka riksz. Na widok wychodzącego rikszarze zrywają się z siedzeń swych pojazdów, podbiegają szybko i oferują swe usługi. Przejechałem całe Indie od wschodu na zachód. Od Kalkuty do Bombaju. Kiedy po pierwszej nocy w Indiach wyszedłem rano z hotelu w Kalkucie, po przejściu trzystu metrów miałem ochotę uciec z powrotem. Od bramy hotelowej przez trzysta metrów biegło za mną trzech starców (przynajmniej wyglądali jak starcy) wprzęgniętych w dyszle swych riksz i podzwaniając małymi dzwoneczkami wręcz błagali mnie, abym wsiadł do którejś z nich. Przysięgam, że od chwili wyjścia nie miałem zamiaru korzystać z rikszy, ba, nie dałem niczym po sobie poznać, że mogę mieć taki zamiar. Ale to nie przeszkadzało im, żeby biec za mną. Kłócili się między sobą, opluwali i obrzucali nienawistnymi spojrzeniami walcząc w ten sposób o prawo, który z nich miałby pobiec unosząc mnie w gondoli swej rikszy. Trzydziestu innych starców wprzęgniętych do trzydziestu innych riksz przypatrywało się tej scenie. A scena robiła na mnie takie wrażenie, że jedyną reakcją był wzbierający, wielki rzyg. Potem dowiedziałem się, że tylko w Kalkucie można jeszcze spotkać riksze ciągnione przez wynędzniałych starców. Te riksze nie są ich własnością. Ich właścicielem jest boss, który zabiera lwią część dziennego zarobku zostawiając rikszarzowi zapłatę równowartości kilkunastu bananów.
W Varanasi (Benares) zauważyłem, że miasto jest podzielone na strefy wpływów. Często zdarzało się, że rikszarz z odległej od mojego hotelu dzielnicy słysząc dokąd chcę jechać odmawiał bojaźliwie, co było dziwne zważywszy pokusę niezłego zarobku. W końcu dowiedziałem się od jednego z nich, że taki kurs mógłby się skończyć dla niego ciężkim pobiciem, odebraniem wszystkich zarobionych pieniędzy i uszkodzeniem rikszy; ponieważ inni rikszarze uznaliby taki kurs za naruszenie ich terytorium, a na pewno nie mieliby żadnego interesu, żeby uwierzyć rikszarzowi, iż przywiózł mnie z odległej dzielnicy. W takich sytuacjach musiałem rezygnować z taniej rikszy rowerowej i jechać droższą motorową, których jednak w Varanasi nie ma zbyt wiele i widać są interterytorialne...
Uliczka prowadząca do Gangesu
Rytualne ablucje w Gangesie
W centrum Bombaju riksz w ogóle nie ma. Są tylko taksówki. Diabelnie drogie, jak wszystko w tym mieście. Riksze spotykałem tylko w dzielnicach peryferyjnych, ale do centrum miasta żaden rikszarz nie chciał mnie zawieźć. Na pytanie dlaczego, odpowiadali krótko - zakaz.
W Delhi, zwłaszcza na Pahar Ganj, w dzielnicy bazarowej, gdzie mieszkaliśmy dominowały riksze rowerowe. W bogatszych dzielnicach motorowe dwuosobowe, ale również większe, sześcioosobowe jeżdżące jak autobusy, tylko po wyznaczonych trasach, przez to tanie.
Idziemy kupować bawełnę
- Riksza? - zagaduje obrotny chłopak, który jednym susem zeskoczył z zydla swego pojazdu.
- No, thanks - Justyna gestem ręki daje do zrozumienia, żeby sobie poszedł. - Sklep jest na tej samej ulicy, kawałek stąd - wyjaśnia. Jeszcze dłuższą chwilę słyszymy wołanie: Riksza, riksza z miękkim akcentem na spółgłoskę „sz”.
- Hej! Kurwa! - tym radosnym okrzykiem, z pełnym przekonaniem, że wznosi się na szczyt kurtuazji witał nas jeden ze sprzedawców ciuchów, którego sklepik właśnie mijaliśmy.
Po czym można poznać Polaka na indyjskim bazarze? Po plecaku, po butach, po aparacie fotograficznym marki Zenit, po zegarku, po demonstracyjnie założonych okularach z napisem Italy lub France, po ortalionowej torbie typu jamnik, po czapce z napisem Almatur, po zainteresowaniu określonym typem bawełnianych ciuchów i po jeszcze tuzinie innych szczegółów, których nie sposób sobie uświadomić. Faktem jest, że Polacy są wychwytywani bezbłędnie z całej rzeszy przetaczających się przez bazar białych. Są wychwytywani i często wręcz siłą doprowadzani do sklepu z ciuchami. Z Polakami robi się dobre interesy, choć Hindusi twierdzą, że to Polacy mają wysoki profit, a oni zadowalają się niewielkim...
Mówimy po polsku. Sklep dla Polaków. Anand co. Dom nadwyżek eksportowych. Gotowa odzież eksportowa. Bluzki, sukienki, spódnice, koszule, spodnie, garsonki, kamizelki itp. Dokładny adres i wskazówka też po polsku: Pod hotelem Kiran. To dokładnie spisana treść wizytówki, jaką otrzymuje każdy, kto trafi do sklepu Ananda, jak nazywają Polacy młodego, kulturalnego Hindusa, rzeczywiście świetnie mówiącego po polsku. Siedzimy ma podłodze jego sklepu. Posługacz przyniósł zimne napoje. Dziewczyny wypytują o złożone wcześniej zamówienie - są poważnymi kontrahentami Ananda. Zamawiają określone wzory ciuchów, kolory i ilości. Anand przygotowuje wszystko według życzenia, a przy okazji stara się zainteresować nowymi fasonami i dopiero co przywiezionym z fabryki asortymentem. Mnie wręcza gruby zeszyt z co najmniej setką nazwisk i adresów klientów z Polski. Szukam znanych nazwisk, ale nie znajduję. Egzemplarz Trybuny Ludu jest w sklepie relikwią! A w nim spory, z sympatią napisany artykuł pt. Mówimy po polsku. Anand zdecydowanie odcina się od hochsztaplerów wykrzykujących na bazarze bluźnierstwa po polsku. On bierze korepetycje z języka polskiego u jednego z wykładowców na delhijskim uniwersytecie. Skrzętnie zapisuje nowe dla niego słowo, jakie pada w trakcie naszej rozmowy i prosi o szczegółowe wyjaśnienie jego znaczenia.
Towar oferuje droższy niż na przykład sprzedawcy na słynnym, podziemnym Palika Bazar w pobliżu Connaught Place, ale za to w najwyższym gatunku. I to wszystko jest prawdą.
Anand twierdzi, że postawił na turystów z Polski dlatego, że pierwszym klientem jego otwartego niedawno sklepu był właśnie Polak, który kupił całą dostawę sukienek. Dziś uważa, że zysk należy (w kontakcie z Polakami) wypracować przez obrót, a nie przez wysokość cen i nie myli się: obroty systematycznie wzrastają. Polacy traktowani są przez obsługę jego sklepu z najwyższym szacunkiem. Każdy może liczyć na zimny lub gorący (mocna herbata z mlekiem) napój, papierosa, którym częstuje właściciel, chwilę rozmowy i wybieranie, przebieranie, przewracanie, przymierzanie w ciuchach do woli. Posługacze pokażą wszystko. Rozłożą, złożą. Nowe z zaplecza wyciągną. I nikt nigdy nie wychodzi bez tobołka...
Jeszcze dalej w swym otwarciu na Polaków poszedł Hindus-polonofil, którego sklep odwiedziłem w Bombaju. Oto treść folderka reklamującego jego sklep: Duży Staś Royal Gems. Impoters and Exporters of: Wielobranżowy Sklep dla Polskich Turystów i Marynarzy. Proszę dzwonić pod…
Na odwrocie folderka plan ze strzałkami wskazującymi drogę do sklepu Dużego Stasia.
Z foliowymi worami, do których Anand zapakował sukienki i bluzki idziemy na sąsiednią ulicę, w poprzek której wisi płócienny baner z polskim napisem: Paczki wysyłamy. Tutaj dziewczyny zostawią kupiony u Ananda towar, adresy, na jakie należy to wszystko wysłać, a kilkuletnie dzieci natychmiast wezmą się do pakowania.
Dziewczyny wracają do „Relaksu”. Są zmęczone upałem. Ożywią się dopiero wieczorem.
Świątynie i wieczory
Witalis proponuje wyprawę do Starego Delhi. Powłóczyć się trochę - to najlepszy sposób poznawania wszystkiego co inne. Moment zastanowienia: boli głowa? Nie. Jedziemy. Kierunek: Czerwony Fort.
Grzęźniemy w plątaninie uliczek Starego Delhi. Tu wysiądziemy z motorowej rikszy. Zatopimy się w tę ludzką ciżbę płynącą wąskimi uliczkami punktowanymi małymi placykami ze świątyniami bóstw, o których nie mamy pojęcia. Notujemy egzotyczne nazwy, które podają nam zapytani przechodnie, ale są one tylko dźwiękiem. Dla nas, bo w rzeczywistości są wzniesione różnym wcieleniom Sziwy, Wisznu i ich żon. Niepodobna spamiętać, nie sposób rozeznać.
Indie zawsze były krajem przeludnionym. Wielka liczba mieszkańców oraz utrzymujący się przez wieki kanon religijnych doktryn miały wpływ - jak sądzę - na architektoniczny kształt świątyń, które w swym założeniu są budowlami otwartymi, co umożliwia odbywanie praktyk duchowych licznym rzeszom wiernych. Najsłynniejsze świątynie budzą zaskoczenie tym, że są w istocie niewielkie. Świątynia Khajuraho słynąca z ogromnej liczby rzeźb ilustrujących pozycje Kamasutry zmieściłaby się swobodnie w głównej nawie katedry w Kolonii... A przecież architekci musieli brać pod uwagę nieprzerwanie płynącą do świątyni rzekę tysięcy wiernych. I właśnie dlatego świątynie wyznawców hinduizmu są niewielkie. Mają otwartą formę. Są jakby etapem, przystankiem, chwilą, skupieniem. Ustawione jakby na poboczu drogi życia. Można przystanąć, skupić przez chwilę uwagę na ponadczasie i iść dalej, żyć dalej nie przeszkadzając innym. Kościoły chrześcijańskie są zamknięte. Wchłaniają wiernych w swe wnętrza, przytrzymują w sobie, uwierają ścianami; strzeliste łuki gotyku kierują skupienie wiernych tylko w jednym kierunku - ku górze, ku bogu jedynemu prawdziwemu... Świątynie w Indiach mają wiele wejść i wyjść. Wewnątrz jest koryto-droga dookolna, która przyjmie lawinę pielgrzymów i jednego człowieka. Ich ideą jest potrzeba codziennego kontaktu człowieka z bóstwem. Inaczej niż z kościołami chrześcijańskimi, które szerokimi ramionami swych wrót zagarniają w swe wnętrza masę. Przytrzymują ją. Zamykają na dłużej. Ideą kościołów jest potrzeba święta, którą masa powinna odczuć w tej samej chwili.
Obok świątyni w Khajuraho jedną z najsłynniejszych jest Świątynia Małp w Varanasi. To nazwa popularna, obiegowa, wszystkim znana. W przewodnikach zaś figuruje pod nazwą Durga Temple. Durga, to jedno z licznych imion małżonki Sziwy, która pod tym właśnie imieniem oznaczającym „niedostępną” jest dla swych wyznawców szczególnie niebezpieczna, domaga się bowiem krwawych ofiar. Był czas, że w obawie przed jej gniewem składano ofiary z ludzi.
Dziś Durga zadowala się kozą lub kurą. Świątynia jest w chętnie odwiedzana przez turystów z jednego, zwłaszcza powodu - ze względu na osobliwych „lokatorów”, czyli licznie żyjące tu małpy. Za rupię można wypożyczyć kij do odganiania się przed nimi. A są one tutaj wyjątkowo agresywne i często szczerzą kły.
Przycupnąłem na wygrzanych marmurowych schodach przed sanktuarium Sziwy raz po raz wygrażając bambusowym kijem zaczepiającym mnie małpom. Pragnąłem jednego: uchwycić jakiś jeden powtarzalny motyw w gestach wiernych oddających cześć bóstwu. Nie udało się, każdy modlił się na swój sposób. Jedynym elementem powtarzalnym było uderzenie w spiżowy dzwon. Robił to każdy, kto wchodził do świątyni. Patrzyłem na tych ludzi przez godzinę: wyznawca hinduizmu może według własnego wyboru czcić tego boga, którego uważa za najważniejszego w nieprzeliczonym panteonie bóstw, ich wcieleń i demonów, które tworzą mitologię indyjską. Hinduizm dopuszcza nawet... brak wiary w jakiegokolwiek boga.
Zmierzch zapada nagle około godziny osiemnastej, zmierzchanie przypomina wygaszanie świateł w kinie: powietrze wypełnia się świdrującym, metalicznym dźwiękiem. Czas cykad będzie trwał do świtu.
Aniela wieczorami siada na swoim łóżku i wciera w ciało całe tuby nawilżających kremów. Ostre słońce atakuje skórę. Kumar siedzi na łóżku Justyny i oniemiały przygląda się jak wysmukłe dłonie dziewczyny masują skórę , łydek i trochę wyżej, kolan i trochę wyżej, ud. Aniela stara się dobierać porę wieczornej toalety do wolnego czasu Kumara.
Aniela, podobnie jak pozostałe dziewczyny i Edek, jest w sytuacji przymusowej: wszyscy mają wykupione bilety na pierwszy rejs LOT-u z Delhi do Warszawy, który nastąpi dopiero za… miesiąc. Oczywiście, wszyscy chcieliby wrócić wcześniej, nawet natychmiast, ale żadne linie lotnicze nie chcą z nimi nawet rozmawiać. Ambasada nie ma ochoty słuchać o ich kłopotach, a forsa już dawno się skończyła. Wersja o forsie upowszechniana jest wyłącznie dla wiadomości Kumara. Każda z dziewczyn ma bowiem całkiem spore pieniądze, za które w tajemnicy kupują bawełnę od Ananda i wysyłają pod adresy ciotek-rencistek (zniżki celne) do kraju. Dziewczyny wybrały zręczną grę z Kumarem - jeśli przez cały czas będzie zakochany w Anieli, przeczekają miesiąc w „Relaksie”. Za darmo.
Rajinder Kumar, jego hotel i goście są ustawicznie inwigilowani przez policję. Zdarzają się drobiazgowe rewizje w poszukiwaniu towarów pochodzących z przemytu. Wszyscy wiedzą, że Polacy powracający z Singapuru przywożą do „Relaksu” kupony poszukiwanego w Indiach sztucznego jedwabiu. Na Pahar Ganj wiadomo, że w hotelu można sprzedać aparaty fotograficzne, kryształy, krem „Nivea”, whisky i „Marlboro” przywożone z Polski. Policja stara się udowodnić Kumarowi nielegalny handel z Polakami. Ale Kumar ma swoje sposoby: kupiony towar, złoto i dolary pochodzące z innych, nieznanych bliżej rezydentom hotelu źródeł, przynosi do pokoju dziewczyn. Wtyka to wszystko pod materace, pod poduszki, do plecaków i sprawę załatwia jednym słowem: Depozyt. O.K.? Co ma oznaczać, że w razie czego dziewczyny powiedzą, że to wszystko jest ich własnością i policja odejdzie z kwitkiem.
To nie jedyny sposób Kumara. W naszym pokoju-garażu stoi cała bateria whisky kupionej na Okęciu z bonifikatą, kryształów i równo ustawionych śpiworów. Na hakach wisi kilka Zenitów - to też depozyt. W razie czego dziewięciu moich współmieszkańców podejdzie do tych dóbr każdy weźmie śpiwór, aparat fotograficzny, ze dwie butelki whisky i powie: to moje. A kiedy będzie po wszystkim, odłoży towar na miejsce. Ten obowiązek wliczony jest w cenę noclegu: dziesięć rupii, mniej niż dolar. Taniej nie można...
Policja wpada najczęściej o zmierzchu. Dlatego Kumar patrzy niechętnym okiem na wszystkich, którzy wieczorem opuszczają hotel. Chętnie natomiast opowiada o napadach, gwałtach, długich nożach, na które można się nadziać o zmierzchu w tej dzielnicy... Ale Dorota z drugiego piętra jutro wraca do kraju i jeszcze jedną rzecz musi z Indii koniecznie wywieźć: serię slajdów ilustrujących noc na bazarowych ulicach Delhi. Towarzyszymy jej z Witalisem jako obstawa.
Noc na ubogiej ulicy i „Relaksowe” opowieści kryminalne
Wieczorny zapach indyjskiej ulicy w ubogiej dzielnicy... chciałbym umieć to opisać... Dorota chce to sfotografować: snujące się nisko, przy ziemi dymy. Chłopcy rozdmuchują węgiel drzewny pod żelaznymi trójnogami, na których stoją żelazne patelnie lub gary z gotującą się strawą. Zapach dymu miesza się z mdłym zapachem trociczek, smażeniny i zupy mocno przyprawionej curry. Na uliczkach, gdzie nigdy nie było elektrycznych lamp, a jedynymi źródłami wątłego światła są niewielkie żarówki przytroczone do akumulatorów widać wyraźnie rozbłyskujące czerwone ogniki. Żarzą się węgle. Ludzie sporządzają posiłki. Silne blaski flesza rozświetlają ostrym, trupim światłem na ułamek sekundy sceny z nocnego życia biedaków. Nie słychać pomruku niezadowolenia. W mdłym świetle rozżarzonych węgli lub żarówek widać jedynie zdziwienie w oczach ludzi gotujących się do snu.
Niektórzy rozłożyli już na płytach chodnika jutowe worki i śpią twardym jak beton trotuaru snem. Obok leżą bezpańskie psy. O zmierzchu z nor wypełzają szczury. Żyją w symbiozie ze śpiącymi ludźmi i psami. Idąc taką ulicą trzeba uważać, aby nie nadepnąć śpiącego. Czasami słychać daleki skowyt. Ktoś nadepnął psa. Bogatsi układają się do snu na bambusowych pryczach.
Kiedy miasto pogrąża się we śnie ulicami snują się cicho wychudłe krowy z garbem na karku. Święte. Jedna z nich przyklękła przed kupą zwiędłych liści i skorup jakichś owoców pozostawionych na niewielkim placyku. I Dorota ma temat do serii slajdów: krowa zachowuje się jak oszalała. Klęczy i nurza łeb w kupie śmierdzących śmieci, przewraca się i tarza, rozwłóczy całe to badziewie i chrypi.
- Pewnie zwierzę jest chore - zauważa rozsądnie Witalis i zdecydowanie odciąga Dorotę.
Wracamy do hotelu. Na futrynie drzwi wejściowych pełznie robak. Podobny do prusaka. Wielkości pudełka od zapałek.
Dziewczyny zazdroszczą Dorocie, Jadze i Januszowi powrotu do kraju i dlatego wieczór pożegnalny robią u siebie. Na rachunek Kumara, który właśnie wyszedł, a więc Justyna może dokończyć myśl:
- Miałam już w plecaku parę kilo złota. Spałam na poduszce, w której było w sumie parę tysięcy dolarów. Przecież mogłam to wszystko zgarnąć i się ulotnić. Paula dziwi się sama sobie, że dotąd tego nie zrobili... Edek przypomina dziewczynom, że Kumar potrafi być nieobliczalny. Same się o tym przekonały...
Dziewczyny drążą pamięć. Tak...
- To musieli być jacyś zupełnie przypadkowi Polacy - Aniela doskonale sobie wszystko przypomina - i nie mieli żadnego pojęcia o układach. Wrócili z Singapuru. Mieli skrzynki, czyli odtwarzacze video i kamery. W „Relaksie” zatrzymali się na jedną noc. Kiedy rano chcieli opuścić hotel, Kumar stanął w drzwiach i zażądał, aby jemu sprzedali towar. Tłumaczyli, że magnetowidy nie są na sprzedaż, tylko ich prywatną własnością. Dał im chwilę czasu na zastanowienie się, ale oni nawet nie chcieli z nim rozmawiać, zagrozili, że zadzwonią na policję. Kumar się wściekł. Sam zadzwonił. Powiedział policji, że dwaj Polacy chcieli jemu sprzedać skrzynki z kamerami, że ma świadków. Kiedy przyjechała policja, miał świadków, skurwysyn. Zabrali ich.
- Kto świadczył? - pytam.
- Te niedojebki, posługacze, którzy zaraz przyniosą sodę. Słyszałam - kończy Aniela, że policja ich puściła. Ze sprzętem.
Dziewczyny twierdzą, że po tym incydencie były zdecydowane zerwać z „Relaksem” i przenieść się do hotelu „Vishal” na sąsiedniej ulicy, załapać się „na skrzynki”, trochę zarobić i wykupić bilety na pierwszy lepszy samolot do kraju. Ale to nie jest łatwe.
Dziewczynom nie wolno jednego: odwiedzać kogokolwiek w hotelu „Vishal”. Powód jest prosty. „Relax” prowadzi otwartą wojnę z hotelem „Vishal”. Otwarta wojna polega na wzajemnym denuncjowaniu się policji.
- A Kumar wszędzie ma swoich szpiclów - wtrąca usprawiedliwiająco Paula.
Przyczyną wojny jest zdecydowanie lepsza pod względem dochodów, czerpanych dzięki pomysłowości Polaków, pozycja hotelu „Vishal”. „Relax” za wszelką cenę i wszelkimi metodami usiłuje przechwycić choćby część gości-Polaków, którzy „robią w skrzynkach”. To znaczy trudnią się sprowadzaniem z Singapuru do Indii magnetowidów, na czym zarabiają horrendalne pieniądze i przemytnicy i hotelowi pośrednicy, gdyż to towar zakazany.. Zainwestowane pięćset dolarów przy-nosi 250 – 300 dolarów zysku. Jeśli przemyci się trzy „skrzynki”... łatwo obliczyć.
Polacy z „Vishalu”, najczęściej studenci, zatrudniają innych Polaków, którzy wpadli w fnansowe kłopoty.
Na „skrzynkach” zarobiły trochę i świata kawałek zobaczyły Justyna i Paula, kiedy nie były jeszcze związane z „Relaksem”. Teraz opowiadają jak to się robi.
Trzeba umieć trafić do odpowiedniej osoby, która (za własne pieniądze) kupi bilet lotniczy z Delhi do Singapuru wręczy odpowiednią kwotę na zakup magnetowidów. Istnieje cały system asekuracyjny, w którym straszakiem są także możliwości różnych denuncjacji, który prędzej wpędzi w ciężkie kłopoty niż pozwoli nieuczciwemu schować dolary do własnej kieszeni. Pracodawca-student opłaca kilkudniowy pobyt w Singapurze, daje listę z adresami hoteli i sklepów, gdzie należy kupić magnetowidy określonego typu. Należy je tylko przywieźć do Indii. Nie jest to jednak łatwe. Wpadka z nie zgłoszonym w deklaracji celnej magnetowidem (a tylko taki ma wartość rynkową) oznacza dla przywożącego w najlepszym razie kłopotliwy depozyt na lotnisku, w najgorszym - więzienie. Jeśli więzienie, to należy wpłacić ogromną kaucję w dolarach, ale pracodawca nie bierze w tym względzie na siebie żadnych zobowiązań.
Robi się więc kłopotliwa sprawa. Z nią musi uporać się ambasada, która na skutek nagminnych wpadek nie ma ochoty zajmować się tymi, którzy wpadli. Jeśli „skrzynka” powędruje do depozytu, przed czym celnicy na lotnisku najczęściej się wzbraniają żądając od razu wpłaty wysokiej kaucji, to trzeba ją szybko wywieźć i z Indii. Robią to najczęściej już inni Polacy zatrudnieni przez studentów z „Vishalu”. Justyna i Paula wywoziły magnetowidy z Indii.
- Należy się zgłosić z klientem, który wpadł na lotnisku. On składa oświadczenie, że skrzynka zostanie wywieziona z Indii. Do mojego paszportu zostaje wpisany magnetowid. Gdybym chciała opuścić Indie, a w paszporcie nadal figurowałby ten wpis, to musiałabym zapłacić karę w wysokości paru tysięcy. Ale ja mam już wykupiony bilet lotniczy do Kathmandu w Nepalu, w jedną stronę i natychmiast wykreślają mi wpis, bo wywożę skrzynkę. Lecę więc do Nepalu. W Kathmandu staram się, aby „skrzynki” nie zauważono. Jeśli się uda, to jestem czysta. To znaczy nic nie mam. Zostaję parę dni w Nepalu, a potem wracam autobusem do Indii. Problem zaczyna się na granicy nepalsko-indyjskiej: muszę starać się, aby nie wpisano mi powtórnie magnetowidu do paszportu, a faceci są cwani. Mam więc dwie butelki whisky kupione w duty free shop na lotnisku w Kathmandu. Żeby nie powodować zbędnych ruchów urzędnika granicznego, od razu, przy załatwianiu formalności związanych z przekroczeniem granicy, mówię, że mam prezent dla niego. I cyk, wsuwam mu flaszkę do torby, która zawsze stoi u jego nogi. Zdarza się, że facet zadowala się od razu. Wtedy druga flaszka moja. Ale gdy widzę, że patrzy na mnie przeciągle i uśmiecha się, to znaczy, że mało. Muszę więc wsunąć drugą flaszkę. Z reguły skutkuje i dostaję stempel przekroczenia granicy. Skrzynka jest wyprana z brudu. Za taki kurs opłacony przez Polaka-studenta otrzymuje się pięćdziesiąt dolarów.
Magnetowid trafia do pośrednika, którym najczęściej jest właściciel hotelu. Dlatego Kumar zabiega o przejęcie choćby części interesów prowadzonych w „Vishalu”. Dlatego szacunkiem darzy Czterdziestkę i Materac z pierwszego piętra, gdyż dzięki nim w „Relaksie” bywają Syryjczycy i Afgańczycy. I złoto.
Kumar czuje respekt przed Mieczysławem, który - jak mówią w hotelowych pokojach - kontroluje część handlu elektroniką na Palika Bazar.
- Bzdura! - śmieje się Mieczysław, którego poznałem w kuchni przy patelni, w czasie smażenia cebuli, pomidora i jajek. - Kilka razy zatrudniałem rodaków na trasie z Singapuru. To wszystko.
- Bzdura! -mówią w hotelowych pokojach. - Mieczysław siedzi tutaj już pół roku. Musiał zarobić na czysto co najmniej setkę...Tysięcy. I żeby nie było wątpliwości: dolarów... Czy to możliwe?
- Idzie na całego-mówią. Ściąga nie tylko skrzynki i kamery hurtowo, sprzęt fotograficzny i kasety, ale także wielkie ilości sztucznego jedwabiu (stąd jego kontakty z „Relaksem”). Na pewno miał do czynienia z dużą dostawą whisky.
Barometrem pozycji Mieczysława jest postawa Kumara, który lubuje się w poniżaniu białych (o czym na własnej skórze przekonał się Witalis, kiedy chciał wymienić na rupie dwadzieścia dolarów), którzy mają mało pieniędzy. Kumar szanuje tylko pieniądze, a szacunek do Mieczysława ma wielki.
Mieczysław jest studentem trzeciego roku politechniki w S. na drugim, kolejnym urlopie dziekańskim. Poznaliśmy się bliżej dzięki mojej obandażowanej głowie i legendzie o zamordowaniu przeze mnie złodzieja, którą zrodziły hotelowe plotki. Zresztą... te plotki pomogły mi poznać wszystkich mieszkańców. Bywać z nimi, żyć blisko nich.
Przyjechałem do Indii z wyprawą studencką. - Kolejna szklanka whisky, której w pokoju Mieczysława nie brakuje, trąca słowiańską strunę szczerości w duszy biznesmena. - Od razu zorientowałem się jakie są możliwości. Wróciłem z wyprawą do kraju. Uporządkowałem swoje sprawy na uczelni, zapożyczyłem się na kilkaset dolarów i postarałem o następny wyjazd już z myślą, że będę przedłużał pobyt jak długo się da.
Mieczysław musi sfinalizować parę spraw, które „są w toku”. I koniec, mówi. Wraca do kraju. Od ręki kupuje mieszkanie, gdzie chce i jakie chce. Samochód - jaki chce. Część pieniędzy do banku na procent. Część w pończochę, bo do końca nikomu nie wierzy, państwu też. Zamierza skończyć studia i pracować jako magister inżynier zarabiając na papierosy. Wierzy, że rozwiązał swoje sprawy finansowe do końca. Woli tak to określić, niż wyrazić swój sukces w liczbach bezwzględnych, które zawsze wywołują emocje.
- Sukces? - pytam..
- Jeśli kiedyś zostanę dyrektorem dużego przedsiębiorstwa, to na pewno nie będę musiał kombinować jak, gdzie i ile można w kraju nachapać. A więc jako dyrektor będę olśniewał krystaliczną, obywatelską postawą, wolną od problemów przyziemnych, nakierowaną na sukces zawodowy.
Mieczysław mieszka w jednym pokoju z Mirkiem, któremu się nie udało. Wziął przykład z Mieczysława. Zainwestował wszystko, co zarobił, dziesięć tysięcy dolarów, w elektronikę i wpadł. Głęboko. Wyszedł za kaucją, którą wpłacił Mieczysław. Teraz jest w depresji i w ogóle nie wychodzi ze swego pokoju.
W ambasadzie, gdzie już wiadomo o wpadce Mirka, mówią, że będzie mu ciężko wygrzebać się z tego. Mirek jednak nie trafi do ambasady z prośbą o pomoc. Tam idą tylko maluczcy, którym się noga powinęła na drobnych szmugielkach. Idą z podwinętym ogonem, pokorni, przerażeni. Składają dziesiątki wniosków o pożyczkę konsularną, której prawie nigdy nie dostają. W uzasadnieniu najczęściej jako powód padają „kradzież bagaży, wszelkich środków płatniczych oraz niektórych dokumentów”. Niektóre dokumenty, to głównie legitymacja Polskiego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych, PTTK lub Międzynarodowa Legitymacja Studencka. Fakt okradzenia bywa potwierdzony, a jakże, przez policjanta z maleńkiej miejscowości, który jest wprawdzie niepiśmienny, ale zna język polski... bo potwierdzone jego podpisem i stemplem komisariatu; oświadczenie bywa z reguły napisane po polsku.
Granaty
W hotelu najczęściej mówi się o jednym zabytku w Delhi, o Czerwonym Forcie. Nie z uwagi na jego znaczącą rolę w dziejach miasta, lecz z powodu pasażu handlowego, który tam się znajduje. W sklepiku nr 1, po lewej stronie od wejścia można kupić granaty, malachity, tygrysie oczka, a nawet... w zależności od zasobów gotówki. Właściciel jest wyspecjalizowany w kontaktach z Polakami. Doradzi: co za ile można sprzedać w naszej „Desie”, co opłaca się zabrać do Amsterdamu, a czym są zainteresowani jubilerzy w Budapeszcie. I jak zwykle w takich razach - towar dla Polaków tańszy. Niewiele, ale zawsze. Ale nie to jest najważniejsze. Właściciel nigdy nie wciśnie Polakowi syntetycznej podróbki. Za wiele by na tym stracił. Syntetyki można wdusić turyście z Zachodu, ale nie Polakowi.
Kult Indiry Gandhi
Są w Delhi miejsca, do których goście hoteli „Relax” i „Vishal” i innych nie docierają nigdy. Jednym z nich jest Indira Gandhi Memorial. Znajduje się niedaleko pałacu prezydenckiego w rządowej dzielnicy Delhi. Willa, w której mieszkała Indira Gandhi została zamieniona w muzeum jej pamięci. Wejścia strzeże uzbrojony oddział wojska. Muzeum w zasadzie jest dostępne dla wszystkich, ale… Witalis, którego w czasie naszej podróży brano już za Greka, Izraelczyka, Persa tym razem został poddany drobiazgowej rewizji jako ekstremista pakistański. Stał pod wymierzonymi w niego lufami automatów, a dwóch żołnierzy przeszukiwało go dokładnie z penetracją portfela włącznie.
W holu willi obejrzeć można wystawę fotograficzną obrazującą całe życie byłej pani premier. Od narodzin po płonący stos. Te zdjęcia wywołują zupełnie niespotykane emocje wśród zwiedzających wystawę Hindusów. Nigdy dotąd nie widziałem tylu dorosłych ludzi głośno płaczących, szlochających, rozpaczających przy oglądaniu zdjęć…
Zza szyby spojrzeć można do wnętrza gabinetu pracy Indiry Gandhi. Napis zapewnia, że gabinet znajduje się dokładnie w takim stanie, w jakim pozostawiła go pani premier w chwili, kiedy udała się do ogrodu, gdzie kilku jej osobistych ochroniarzy wystrzelało w nią całe magazynki swoich kałachów. Wewnątrz budynku, w którym jest jeszcze kilka innych gabinetów, a także w ogrodzie, ustawione są głośniki, z których płyną słowa ostatniego publicznego przemówienia Indiry Gandhi. Do ogrodu wszystkich nie wpuszczają, ale nam się udaje dzięki Krzysztofowi Mroziewiczowi, który wówczas był korespondentem PAP.
Idziemy dokładnie tą samą drogą, która okazała się ostatnią dla Indiry Gandhi. Łamię zakaz i robię zdjęcia. Ze ścieżki w prawo: rododendrony i inne wybujałe, tropikalne krzewy. Ze ścieżki w lewo: gładko przystrzyżony trawnik i kępy kolorowych kwiatów, których nazw nie znam.
To ostatnie obrazy, jakie miała przed oczami, zanim padły strzały. Na końcu ścieżki miejsce, w którym pani premier upadła. Zaznaczony kredą obrys sylwetki. Zakonserwowane ślady krwi. Te niewielkie kółeczka z numerkami, to zaznaczone miejsca, w których znaleziono łuski. Bardzo dużo tych miejsc. Obrys sylwetki nakryty jest przeźroczystym pudłem z pleksiglasu. Tuż za pudłem czarna marmurowa płyta z bukietem świeżych kwiatów i szklana tafla ze złotymi literkami opisującymi wydarzenie.
Prawdziwe muzea pamięci Indiry Gandhi znajdują się jednak na ulicach, bazarach, w małych hotelikach. Hindus sprzedający papierosy, który zainwestował kilkadziesiąt rupii w kilkanaście paczek papierosów stawia obok siebie kolorową fotografię pani premier. Ukwiecił skromną ramkę taką samą girlandą drobnych kwiatów, jakie można kupić przed wejściem do każdej świątyni. Pod zdjęciem postawił lampkę oliwną. Pali się. Codziennie. Tak długo, jak długo sprzedaje swoje papierosy. Uliczny krawiec ze starą maszyną do szycia przyczepił do jej blatu dwa portrety: matki i syna Rajiva. Ukwiecił oba.
Te same portrety, tylko dużo większe wiszą w recepcji hotelu „Relax”. Nie pamiętam czy były ukwiecone. I już się nie dowiem.
Bombaj i Armia Zbawienia
Już jesteśmy na New Delhi Station. Już szukamy naszych nazwisk na liście pasażerów udających się expressem do Bombaju.
Jestem białym człowiekiem, który nigdy dotąd nie miał sposobności, aby uświadomić sobie kolor własnej skóry. Owszem, wiedziałem, że jestem biały, lecz fakt ten znaczył tyle, co świadomość, że ma się imię i nazwisko. Pierwszy zgrzyt nastąpił w chwili, gdy wypełniałem formularz wizy malezyjskiej. W jednej z rubryk figurowało słowo race (rasa) i trzy inne: white, yellow, black. Właściwe otoczyć ramką. Z czasem przywykłem do tego, że każdy Hindus, obojętnie czy to kelner w restauracji, urzędnik, czy biznesmen w rozmowie używał wtrętu sir. Przy rezerwacji biletów na pociągi ekspresowe wypełnia się druczek, w którym między innymi należy podać imię i nazwisko oraz narodowość. Następnie lista osób podróżujących, pociągiem wisi na tablicy na peronie i należy sprawdzić na niej swe imię i nazwisko oraz numer wagonu i miejsca. Na każdym wagonie wisi lista tych osób, które będą wspólnie podróżowały. Ale tylko przy niektórych nazwiskach figurują skróty: Mr, Mrs lub Miss. Tylko przy nazwiskach białych...
Na peronie kilkanaście par niewidocznych oczu wyszukuje białych, którzy są najobfitszym źródłem dla egzystencji całych rodzin. Ten może ośmioletni chłopiec niemy i skręcony wrodzoną chorobą ma bystre oczy. Uważnie przygląda się naszym twarzom i się decyduje. Zaczyna kwilić jak pisklę. Powoli podchodzi. Im bliżej, tym głośniej zaczyna kwilić. Jeszcze bliżej, tak blisko, że może opuścić lepkie od brudu spodenki i unieść sztywną od potu koszulę. Na podbrzuszu przytrzymuje pakunek owinięty w folię. Kwili. Rozwija pakunek i na folii pokazuje nam oślizłe trzewia (przepuklinę?) Czeka. Choćby na jedną rupię. Choćby na parę pajsów...
Hotel „The Salvation Army” (Armia Zbawienia) w Bombaju znajduje się w pobliżu Nariman Point, dzielnicy biurowców, banków i przedstawicielstw największych światowych firm. W sali jadalnej dwa odkurzane z pieczołowitością portrety: Królowej Elżbiety II i Wiliama Bootha, misjonarza metodysty, który w 1865 roku założył w Londynie religijno-charytatywną organizację działającą głównie wśród biedoty miejskiej, przestępców i alkoholików. Od 1878 roku Armia Zbawienia przyjmuje na poły wojskową organizację a jej naczelną dewizą staje się hasło: Przez krew i ogień. Wkrótce agendy The Salvation Army zaczynają działać w krajach anglosaskich i koloniach brytyjskich.
W Bombaju wpisu do hotelowej księgi meldunkowej dokonuje Hindus ubrany w bordowy garnitur ze złotymi wyłogami na ramionach i lampasami na spodniach. Jest po wojskowemu uprzejmy, chłodny i rzeczowy. I skrupulatny - sprawdza, czy przypadkiem nie ma dla nas jakiejś korespondencji. Uważnie przegląda grubą stertę listów, co wydaje nam się czynnością jałową, ale czekamy cierpliwie. I nagle zaskoczenie... jest dla nas list.
Justyna pisze, że Kumar oskarżył dziewczyny przed policją o kradzież złota! Mało, każdej wystawił drobiazgowy rachunek za noclegi, napoje, jedzenie, obsługę itp. Wypadło, że każda powinna zapłacić około ośmiuset dolarów! Miała to być zemsta za odrzucone przez Anielę oświadczyny. Pertraktacje trwały trzy dni. W końcu zgodził się, żeby Aniela i Paula zapłaciły po sto dolarów, a Justynę, jako wierną i lojalną tłumaczkę, uwolnił od obowiązków finansowych. Dziewczyny zapłaciły. Ale... wyszły na swoje. Ponieważ doskonale znały wszystkie magazyny Kumara, ich słabe punkty i dokładny rozkład dnia właściciela oraz personelu, przerzuciły dwadzieścia dwa kryształy do hotelu „Vishal”, zarobiły po dwieście dolarów na głowę... i ulotniły się do kraju wręczając łapówkę przedstawicielowi jednej ze „złotówkowych” linii lotniczych za przebukowanie biletów.
Formalności związanych z pobytem w hotelu Armii Zbawienia dokonują starsi panowie z krótko przyciętymi siwymi wąsami, którzy mówią nienaganną angielszczyzną. Kim są? Pytania zadawane wprost okazały się nietaktem z mojej strony. Odpowiedzi uzyskiwałem drogą okrężną: są to - najczęściej urzędnicy brytyjscy niższego szczebla, którzy z różnych powodów nie powrócili do Anglii po odzyskaniu niepodległości przez Indie. Cóż, walące się w gruzy stare systemy społeczne zawsze pozostawiają rozbitków, którzy nie zdążą, nie chcą, bądź nie mogą unieść się na skłębionej, odpływającej fali. Czym jest dla nich Armia Zbawienia? — pytanie to zadawałem sobie patrząc na nich w porach posiłków, których cena jest wliczona w koszt noclegu. Kawałkiem imperium brytyjskiego, które funkcjonuje wyłącznie w ich jaźni? Potrzebą, którą trudno nazwać? A może wyspą rezygnacji?
Lubiłem przesiadywać w sali jadalnej w godzinach południowych, kiedy upał stawał się nie do zniesienia. Po jakimś czasie ludzi snujących się po sali bez trudu dzieliłem na gości (takich jak ja) i rezydentów. Rezydenci, to wytworne, choć zdziwaczałe staruszki i staruszkowie ubrani na modłę lat trzydziestych. Posiłki otrzymują do swoich pokoi. Do sali zaglądają na dłużej dopiero wieczorem, aby wypić herbatę i przejrzeć gazetę. Odnosi się wrażenie, że rezydują tu od dawna. Bez wątpienia są Anglikami, ale nie rozbitkami. Bez wątpienia są tu czasowo. Może u kresu życia potrzeba oddychania lepkim, wilgotnym, tropikalnym powietrzem, które wdychali w dzieciństwie lub młodości wypełnia cały sens ich starości? A może równomierne, monotonne dzwonienie cykad koi wspomnienia, z którymi trudno żyć w londyńskiej mgle? Nie miałem odwagi ich o to zapytać.
Bombaj. Stąd do Polski. Indie. Powoli zacząłem sobie zdawać sprawę, że chcąc zrozumieć cokolwiek musiałbym wymazać z pamięci wizerunek Mony Lizy, zapomnieć jak wygląda katedra Notre Dame, rzeźby Fidiasza i jak brzmi muzyka Mozarta. Czy to się może udać? Polacy, Polska. Czy można się od tego uwolnić? Nie można. Chciałem, ale nie mogłem uwolnić się od piekła naszych spraw. Chociaż... może są to tylko problemy przedpiekla?...
Bombaj – Warszawa – Toruń
Przepraszam, ale wtedy filmy do aparatu dostępne w Polsce były takiej jakości. Nazywały się ORWO, były produkowane w NRD i trudno było je kupić…
Reportaż był opublikowany w książce:
© 2018 Jacek Waloch | design: Nu Graphics