Obrona pracy magisterskiej

Bliżej Ryszarda Kapuścińskiego cz. 1

 

Foto: Aleksander Jałosiński, Źródło: Archiwum R. Kapuścińskiego

Przyjaźniliśmy się wiele lat. Promotor mojej pracy magisterskiej nie znał nazwiska „Ryszard Kapuściński”, ale zaaprobował jej temat: „Twórczość reportażowa Ryszarda Kapuścińskiego”. To była pierwsza praca magisterska o pisarzu-reportażyście w Polsce. Miała z niej powstać książka, ale wydawca odmówił. Dlaczego? Uzasadnienie zamieszczam poniżej. Dlatego zdecydowałem się napisać ten „Portret”.

W drugiej połowie lat 80. Kapuściński przyznawał raz w roku swoją prywatną nagrodę (zobacz ilustrację) pieniężną młodym – jego zdaniem – najlepiej zapowiadającym reportażystom. Jego intencją było sfinansowanie kolejnej podróży reporterskiej. Po pewnym czasie, dzięki nagrodzie, wyjechałem do Australii.

 

 

Pisze z wielkim trudem, powoli, pół strony, stronę dziennie. Od razu na maszynie. Rzadko coś poprawia. Zanim na papierze znajdzie się słowo, zdanie, akapit, rozdział, wypracowuje wszystko starannie. Z Iranu przysłał dla Polskiej Agencji Prasowej 360 stron maszynopisu. To spora książka. Zawiera opisy zdarzeń i komentarze do nich stworzone w języku agencyjnym, czyli zwięzłym, ubogim, ograniczonym do kilkudziesięciu słów. Bo każde słowo kosztuje duże pieniądze – wtedy nie było nawet faksów, tylko dalekopisy z papierową taśmą perforowaną. I teraz, po powrocie, na marginesie swojej pracy korespondenta pisze o Iranie książkę. Ale mówi, nie potrafi pisać o tym samym po raz drugi. Pisze o tym, czego nie da się wyrazić w krótkiej, kosztownej teleksowej korespondencji.

 

Czyli o czym? Jakby najlepiej to zilustrować?

Sięga po mocnego papierosa. (Wtedy jeszcze palił). Już wie. Należy sięgnąć do esejów francuskiego historyka, Fernanda Braudela, czołowego przedstawiciela słynnej szkoły Annales zebranych w tomie pt. „Historia i trwanie”. Otóż Braudel mówi, że historia toczy się jakby na dwóch poziomach jednocześnie: na zewnętrznej warstwie zdarzeń, które widzimy, które są ogólnie dostępne poznaniu oraz w nurcie wewnętrznym, głębokim, ukrytym i niewidocznym, którego tamte zdarzenia są tylko odbiciem. Historia jest więc jak rzeka, po powierzchni której płyną różne patyki, liście, paprochy, śmieci. Raz szybciej, raz wolniej, bezwładnie, z prądem. Widzimy to wyraźnie. Ale porusza tym wszystkim głęboki, ukryty nurt, który toczy się wolniej. Wolniej też ulega wszelkim zmianom. On stanowi siłę, która porusza wszystkim, co płynie na powierzchni.

Stara się pisać o tym nurcie. I jeśli sięga do zdarzeń z powierzchni, to tylko wtedy, gdy wyraźnie ujawniają istnienie tego drugiego, ukrytego nurtu. Dlatego, mówi, w jego książkach mało jest faktów i zdarzeń. O nich przeczytać można w encyklopediach i notatkach prasowych.

Upadek szacha Iranu był 26 rewolucją, której Ryszard Kapuściński przyglądał się jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej. Późną wiosną 1980 roku na biurku obok maszyny do pisania leżała tekturowa teczka, w której znajdowało się kilkadziesiąt zapisanych kartek. To jest właśnie „Katharsis”. Proszę bardzo, mogę przejrzeć, a on w tym czasie zrobi kawę.

Na każdej kartce u góry maszyna wybiła dwie poziome kreski. W pewnym momencie można pomiędzy nie wpisać cyfrę. Będzie to numer kolejnej strony. Na razie kartki nie mają jeszcze swojego miejsca w tworzonej książce, ale napisane zdania, akapity i rozdziały już tworzą sondę zapuszczoną w głąb ukrytego nurtu. Mogę z bliska przyjrzeć się jak to wygląda:

„Teraz najważniejszą chwilą, która zadecyduje o losach kraju, szacha i rewolucji, jest ta, kiedy wysłany z posterunku policjant zbliża się do stojącego na skraju tłumu człowieka i pod-niesionym głosem każe mu iść do domu. I policjant, i człowiek z tłumu to zwykli, anonimowi ludzie, a jednak ich spotkanie ma znaczenie historyczne. Obaj są ludźmi dorosłymi, coś przeżyli, mają swoje doświadczenia. Doświadczenie policjanta: jeżeli na kogoś krzyknę i podniosę pałkę, ten zdrętwieje z przerażenia, a potem zacznie uciekać. Doświadczenie człowieka z tłumu: na widok zbliżającego się policjanta zamieniam się w strach, zaczynam uciekać. Na podstawie tych doświadczeń układamy dalszy scenariusz: policjant krzyczy, człowiek ucieka, za nim pierzchają inni, plac pustoszeje. A jednak tym razem wszystko dzieje się inaczej. Policjant krzyczy, ale człowiek nie ucieka. Stoi i patrzy na policjanta. Jest to spojrzenie czujne, jeszcze z odrobiną lęku, ale zarazem twarde i bezczelne. Tak jest! Człowiek z tłumu patrzy bezczelnie na ubraną w mundur władzę. Nie rusza się z miejsca. Potem rozgląda się dookoła, widzi spojrzenia innych. Są podobne: czujne, jeszcze z odrobiną lęku, ale już twarde i nieustępliwe. Nikt nie ucieka, mimo że policjant ciągle jeszcze krzyczy, aż w końcu przychodzi, kiedy milknie i na moment zapada cisza. Nie wiemy, czy policjant i człowiek z tłumu zdali sobie sprawę z tego, co zaszło. Że człowiek z tłumu przestał się bać i że to jest właśnie początek rewolucji. Od tego się ona zaczyna. Dotychczas, ilekroć ci dwaj ludzie się do siebie zbliżali, natychmiast zjawiał się między nimi ktoś trzeci. Był to strach. Strach zjawiał się jako sojusznik policjanta i wróg człowieka z tłumu. Narzucał swoje prawo, rozstrzygał o wszystkim”.

 

* * *

Któż późną wiosną osiemdziesiątego roku spodziewał się, że dobiega końca lekcja kłamliwego języka, że z wolna zbliża się czas dzwonka? Otaczały nas fakty. Te dostrzegalne z okien tramwajów, słyszalne z radiowych głośników i komentowane na telewizyjnym ekranie były kolorowe i obojętne. Bezpieczne, bo starannie oszlifowane.

 

Co to jest fakt?

Otóż właśnie: należy zmienić definicję faktu. Kawa dymi z miedzianych tygielków. Z kuchni, gdzie zostały szklanki, słyszę: „Nie może to być tylko zdarzenie mówiące, że jeden prezydent spotkał się z drugim prezydentem”. Ręką uzbrojoną w grubą, flanelową, rękawicę sięga po gorące tygielki i nalewa kawę. „Definicja faktu jest o wiele szersza. Faktem jest zapach, faktem jest kolor, faktem jest nastrój, klimat, atmosfera, napięcie. To są fakty szalenie ważne. Zwiastunem rewolucji nie musi być i właściwie nigdy nie jest konkretne zdarzenie tylko poprzedzający je nastrój. Ważne, żeby umieć go odczuć.

 

Nie uważa się za reportera przebojowego. Nie należy do tych, którzy przebijają się łokciami, żeby być jak najbliżej, nie zasypuje rzeczników gradem ostrych pytań na konferencjach prasowych, nie łapie polityków za klapy, żeby wydobyć z nich choćby jedno zdanie na wyłączność swej gazety. Mówi, że jest człowiekiem kameralnym, chodzącym własnymi szlakami. Raczej patrzącym niż pytającym. Bardziej interesuje go wrażenie, jakie w nim wywołuje jakaś sytuacja niż dociekanie, co jakiś pan w danej chwili na jakiś temat myśli. Mówi o swojej nieśmiałości w pytaniu ludzi. Woli zaczekać aż ktoś sam zacznie mówić.

Sądzi, że to znajduje odbicie w sposobie jego pisania. Rzadko sporządza notatki. Uważa, że to co jest naprawdę ważne, to się pamięta. A ważne jest, żeby wiedzieć, jak człowiek może się czuć w pewnych sytuacjach. Jakbyś ty, Czytelniku, czuł się w takiej sytuacji...

„Szef operacji przy tej barierze zdzielił mnie pięchą w twarz, w ustach poczułem ciepłą słodycz. Potem oblał mnie benzolem, bo tu palą ludzi w benzolu, który zapewnia spalenie doszczętne.

Poczułem zwierzęcy strach, strach, który mnie poraził, jak paraliż, stałem jak wbity w ziemię, jak zakopany w ziemi po szyję. Czułem, że oblewa mnie pot, ale pod skórą czułem takie zimno, jakbym stał nagi na wielkim mrozie.

Chciałem żyć, ale życie mnie opuściło Chciałem żyć, ale nie umiałem obronić życia. Moje życie będzie ginąć w nieludzkim bólu, będzie odchodzić w płomieniach.

Czego ode mnie chcieli? Przystawili mi noże do oczu. Przystawili mi nóż do serca. Szef operacji upychał forsę w kieszeni i ryczał do mnie, ział na mnie schlany piwem: „Power! UPGA must get power! We want power! UPGA is power!” (Władzy! UPGA musi zdobyć władzę! My chcemy władzy! UPGA to władza!). Był rozdygotany, ponosiła go namiętność do władzy, szalał za władzą, samo słowo władza wprawiało go w ekstazę, w najwyższe upojenie. Miał twarz zalaną potem, żyły na skroniach, oczy nabiegłe krwią, szaleństwem. Był szczęśliwy, zaczął się śmiać z radości. Wszyscy zaczęli się śmiać. Ten śmiech mnie uratował”.

Powtarza: nie można tego co pisze i jak pisze nigdy odrywać od podstawowych warunków jego egzystencji. Powtarza, że często nie miał wyboru.

Musiał działać nieco wbrew sobie. Jeśli gdzieś skłębiły się chmury, wybuchła rewolucja, rozpadał się system władzy, to właśnie tam go wysyłali. Jego dziennikarskie szlaki zawsze wyznaczały wydarzenia dziejące się na świecie. Praca korespondenta pozwalała mu znajdować się w sytuacjach unikalnych, a potem niektóre z nich opisać.

Mówi, że jest nietypowym przypadkiem wśród krajowych reporterów, bo jego reportaże powstawały jakby na marginesie głównego zajęcia, którym była praca w Polskiej Agencji Prasowej. Gdyby zajrzeć do jej archiwów i zebrać wszystkie komentarze pisane do „Biuletynów Specjalnych”, korespondencje, które nadsyłał ze wszystkich niemal zakątków świata, okazałoby się, że jest tam spora biblioteka.

Tam właśnie są daty, godziny, nazwy miejscowości, nazwiska ludzi, opisy zdarzeń, prognozy i oceny rozwoju sytuacji, które miały miejsce dziesięć, dwadzieścia lat temu. Tam, między

tymi paroma tysiącami kartek, poutykane są lata jego życia. I te kartki, i te lata zawsze podlegały ocenom. Jakie to były oceny?

 

* * *

Długoletnim szefem Ryszarda Kapuścińskiego był Janusz Roszkowski. dziennikarz związany z Polską Agencją Prasową od 1953 roku, który przeszedł wszystkie szczeble agencyjnej kariery do wieloletniego redaktora naczelnego włącznie. Spotykamy się w gmachu Komitetu ds. Radia i Telewizji, którego Janusz Roszkowski jest aktualnym prezesem.

Najpierw muszę wiedzieć, że jako korespondenci agencyjni pracowali w PAP-ie również Bohdan Czeszko, Julian Stryjkowski, Edmund Osmańczyk.

- Kapuściński był jednak najbardziej rasowym dziennikarzem agencyjnym. Wysyłaliśmy go zawsze tam, gdzie działy się ważne i nowe sprawy. Był naszą strażą ogniową. Tam, gdzie

wybuchały pożary, natychmiast jechał Kapuściński. Zdarzało się, że dzwonimy wieczorem: „Ryszard, zanosi się na przełom, trzeba jechać’. On odpowiadał: „Dobrze, rano będę gotowy”. I nazajutrz był gotów do wyjazdu. Kiedy przebywał w kraju, pracował w „Kulturze”, ale gdy na świecie zaczynało się coś dziać, stawał do naszej dyspozycji.

Mówię prezesowi Roszkowskiemu, że nie wierzę, aby ochoty na wielomiesięczne wjazdy zagraniczne nie mieli także panowie X, Y, Z, że trudno sobie wyobrazić, aby przy podejmowaniu decyzji nie odgrywał żadnej roli tzw. syndrom przeróżnych układów.

- Zgadza się. Zawsze działał syndrom: niezwykle wysoka jakość pracy Ryśka Kapuścińskiego. Jego umiejętność widzenia, pisania, syntetyzowania, nieomylnej oceny ruchów i zjawisk w sytuacjach, kiedy nie było jeszcze wypracowanego poglądu na to, co się dzieje. To jest właśnie syndrom! Wiedzieliśmy, że wysyłając Kapuścińskiego będziemy mieli na miejscu człowieka niesłychanie sprawnego w pracy agencyjnej i znakomicie piszącego. On potrafił z odciętych od świata obszarów, z dżungli, zawsze do nas dotrzeć. We właściwym czasie, o określonej godzinie mieliśmy z nim łączność i znakomity, bogaty w treści materiał. Mieliśmy pewność, że to co przysyła może być podstawą do formułowania ocen sytuacji i ludzi, którzy mogą gdzieś objąć władzę, że daje nam wgląd w procesy, jakie zachodzą i tendencje, które się ujawniają w ruchach społecznych. On z miejsca potrafił uchwycić to, co najważniejsze we wszystkich rewolucjach. Był gwarancją trafności opinii wszędzie tam, gazie rodziło się coś nowego. Jego materiały były chętnie przedrukowywane przez prasę krajową oraz były atrakcyjnym „towarem wymiennym” ze światowymi agencjami. Zawsze były to bowiem materiały najwyższej klasy.

 

* * *

Sam wybrał takie życie. A kiedy nabrało przyspieszenia, kiedy żył od wyjazdu do wyjazdu, to brakowało czasu na refleksję: czy nie żal mu domu, życia rodzinnego, porządku dnia powszedniego. Zawsze wybierał jedno: być. Oczywiście kosztem stabilizacji, spokoju, pisania książek. Kalkulował tak: jeśli uda mi się przeżyć jeszcze tę jedną wyprawę, to po powrocie zdążę napisać. Ale być, widzieć, odczuć, jeżeli nie pojadę natychmiast - nie zdążę.

Więc jechał.

Najpierw była Afryka w miesiącach upadku kolonializmu. Potem Azja. Ameryka Łacińska wstrząsana przewrotami wojskowymi. Bliski Wschód „z brudnymi plastrami obozów palestyńskich. Znów Afryka z ciężkimi narodzinami nowej Angoli. I znów Afryka – Etiopia w dniach, kiedy zawaliło się cesarstwo Hajle Selasje.

 

Jak działa presja?

Najczęściej pracował wśród dziennikarzy zachodnich. A oni pracują w warunkach konkurencji. Jeśli na froncie jest dwóch dziennikarzy amerykańskich z konkurencyjnych agencji i jeśli jeden z nich pojedzie na pierwszą linię frontu i sfilmuje walki, a drugi nie, to go wyrzucą z pracy. Więc w imię konkurencji idą obaj narażając życie. A jeżeli w piekło walk idą Amerykanie, z nimi Francuzi, to co? Polak nie pójdzie? Oczywiście, że idzie. Wiele razy było i tak, że docierał sam do miejsc, o których świat nie miał pojęcia. To niebezpieczna gra, która wciąga i przytłumia świadomość, że można zginąć. I nieraz dosłownie ocierali się o śmierć Kapuściński i inni. Bali się wszyscy. Jednakowo. Ale szli, bo z gry nie można było się nagle wycofać.

Iran był ostatnim krajem w tej grze. Był na końcu długiego ciągu krajów, w których Ryszard Kapuściński przebywał jako korespondent PAP. Wiedział, że kiedyś przyjdzie moment, kiedy już nie pojedzie.

 

Bliżej Ryszarda Kapuścińskiego cz. 2

 

Późną wiosną osiemdziesiątego roku pisał „Katharsis”. U schyłku lata zadzwonił telefon, znajomy reporter oznajmił rozpoczęcie nowej lekcji. Lekcji polskiego. We wrześniowym numerze „Kultury” ukazały się „Notatki z Wybrzeża”, które były pierwszym od kilkunastu lat reportażem, jaki Ryszard Kapuściński napisał o sprawach polskich. A konkretnie o tym jak „robol” przemienia się w robotnika, który sam zaczyna tworzyć fakty. Nieoszlifowane.

Musiał wiedzieć, że na powierzchnię rychło wydostaną się zdarzenia dotąd skrywane w głębokim nurcie historycznego procesu, że staną się dostrzegalne dla wszystkich, wywołają emocje, że popłyną z prądem poruszanym przez nurt, do którego sięgał już 26 razy. |

Wkrótce „Katharsis” zmienił się w „Martwy płomień”. Ale do wydawnictwa książka trafiła ostatecznie pod tytułem „Szachinszach” i stała się drugim po „Cesarzu” ogniwem zaplanowanego łańcucha. Bo dla Ryszarda Kapuścińskiego rozpoczynał się czas czerpania z akumulatora, który ładował przez ponad dwadzieścia lat. Rozpoczynał się czas pisania książek.

 

A przedtem?

Trzeba wyraźnie oddzielić dwa pojęcia: zbiór reportaży od książki reportażowej, która jest jednolitą konstrukcją, kompozycją, gdzie musi czysto współbrzmieć wiele elementów. Pierwszą książkę napisaną przez Kapuścińskiego z postanowieniem, że będzie to książka reportażowa jest „Jeszcze dzień życia”. Wcześniej ukazał się wprawdzie „Chrystus z karabinem na ramieniu”, ale w całości składa się z odrębnych reportaży, czyli tekstów istniejących samodzielnie. Autor nadał im jedynie tryptykowy (ulubiony) kształt kompozycyjny. A przedtem? W uproszczeniu wyglądało to tak:

„Czarne gwiazdy” składają się z dwóch połówek nie dokończonych książek. Jedną miała być książka o Lumumbie, druga o Nkrumahu. Napisał połowę książki o Nkrumahu i wyjechał. Wrócił, napisał pół książki o Lumumbie i znów wyjechał. Obie połówki są jednak sugestywnym wizerunkiem Afryki w dniach uzyskiwania niepodległości.

Dalej: „Jak zginął Karl von Spretti?” Napisał dla PAP-a komentarz do głośnego wydarzenia w Gwatemali dlatego, że zirytował go ckliwy ton w jakim pisało się na świecie o śmierci zachodnioniemieckiego dyplomaty. Książka odsłania kulisy życia politycznego ówczesnej Gwatemali.

Dalej: „Gdyby cała Afryka” niemal w całości składa się z pisanych na gorąco komentarzy dla PAP-a.

Dalej: „Kirgiz schodzi z konia” powstała z reportaży napisanych po powrocie z azjatyckiej części ZSRR. Radzili, żeby wszystko przepisał. Oddał maszynopis wydawcy i następnego dnia wyjechał na pięć lat do Ameryki Łacińskiej.

„Wojna futbolowa”. Jakby zamknięcie jakiegoś okresu. Wybór reportaży, które już gdzieś się ukazały. Wpleciony między teksty „Plan nie napisanej książki” jest zapowiedzią zwrotu w twórczości Kapuścińskiego.

Zwrot następuje powoli.

Poprzedza go jeszcze „Chrystus z karabinem na ramieniu”, gdzie spoiwem jest postać partyzanta walczącego w trzech różnych częściach świata. Poprzedza go „Jaszcze dzień życia”, książka o Angoli z uwagą przyjęta przez krytykę. Dokonuje się ostatecznie w chwili ukazania się „Cesarza”, który odnosi niebywały sukces czytelniczy i trafia na listę najważniejszych osiągnięć literackich czterdziestolecia, jaką przy współudziale czytelników sporządziła „Polityka”.

Świadkiem dojrzewania i przeobrażeń twórczości Kapuścińskiego był od początku wytrawny wydawca z „Czytelnika”, Kazimierz Bidakowski. Na jego biurko trafiała większość maszynopisów reportaży Kapuścińskiego. Od pierwszego począwszy.

- Na „Buszu po polsku” nie poznał się pierwszy wydawca, któremu Kapuściński zaproponował książkę i odrzucił maszynopis. Okazało się, że wydając ten debiutancki tom zrobiliśmy znakomity interes, gdyż odtąd wszystkie książki Kapuścińskiego trafiały właśnie do nas. – Wyznaje Kazimierz Bidakowski – Wydawnictwo „Czytelnik” stało się monopolistą polskich edycji twórczości autora „Cesarza”. Zawsze orientowaliśmy się w jego planach twórczych. Teraz również wiemy, że kończy książkę, która nawiązuje do zapoczątkowanego już cyklu o mechanizmach władzy. Będzie to książka o rządach Amina. Wiemy, że pracuje bardzo wolno, ale również, że projektuje jeszcze parę nowych książek Światowy sukces tych, dobrze w Polsce znanych, nie wyłączył ich autora z tworzenia rzeczy nowych.

 

* * *

Autentyczny światowy sukces. Czy można go namacalnie sprawdzić? Spróbowałem. Bardziej z nałogu niż z chęci kupienia czegoś (ceny) wszedłem do jednej z księgarń, wcale nie ekskluzywnych, na obrzeżach Nariman Point w Bombaju. Zapytałem: „Czy dostanę książkę polskiego reportera, Ryszarda Kapuścińskiego...” Nie dał mi dokończyć pytania. „Oczywiście - odparł starszy sprzedawca - dzisiaj mamy „Cesarza” wydanego przez „Picador", ale lada dzień powinien być „Szachinszach”, „Picadora" w miękkich okładkach lub „Quartet Books” w twardych, luksusowych. O, proszę, tak będą wyglądać okładki”. Podsuwa mi „The Books Review” z reklamą. Na okładce wiele rąk jednocześnie zdziera wąskimi paskami kolorowy portret szacha z ceglastego marmuru. Sprzedawca trzyma lśniącą książkę z pysznym zdjęciem cesarza Hajle Sellasje i pyta, czy ma zapakować. „Nie, dziękuję”. Wychodzę obrzucony zdziwionym spojrzeniem. Na stojakach z książkami w holu portu lotniczego widzę poznane w księgarni okładki.

„Cesarz" został przełożony na 21 języków, w tym niemal wszystkie europejskie i japoński. Dwaj reżyserzy, Michael Hastings i Jonathan Miller (znany z głośnych adaptacji szekspirowskich) wystawili „Cesarza” na scenie Royal Court Theatre w Londynie. Publiczność przyjęła spektakl długotrwałą owacją, a nazajutrz nie było w Londynie pisma, które nie zamieściłoby entuzjastycznej recenzji. Zgiełk sukcesu zagłuszył całkowicie hałaśliwą demonstrację, jaką urządzili na Sloan Square spadkobiercy cesarza monarchii.

Nowe premiery „Cesarza” spodziewane są wkrótce w Paryżu i na Broadwayu. Przygotowywany jest serial telewizyjny. W USA, w lawinie recenzji, nie zabrakło znaczących głosów Alvina Toflera, Susan Sontag i Johna Updike’a. W amerykańskich księgarniach, obok ciągle wznawianego „Cesarza” leżą już inne książki Kapuścińskiego, równie chętnie kupowane. Tylko w 1986 roku „Szachinszach” ukazał się w 12 językach i natychmiast przyćmił sukces „Cesarza”. Zanim wybrzmiały głosy dyskusji, jaka na temat książki o upadku szacha przetoczyła się w światowej prasie literackiej, a już krytycy zajęli się przekładami „Wojny futbolowej” i „Jeszcze dzień życia”.

 

Dlaczego świat czyta Kapuścińskiego?

Myślę, że przede wszystkim dlatego, że „reporter” w przypadku Kapuścińskiego, to nie zawód, lecz sposób na życie i sposób, wyrażania własnego życia we współczesnym, skomplikowanym, świecie, który wymaga ciągłego objaśniania.

Myślę, że dlatego, iż pełnym sukcesem zakończyła się próba wykreowania w „Cesarzu” i „Szachinszachu” uniwersum odnoszącego się do znacznie szerszej niż etiopska i irańska rzeczywistości. Udało się to zwłaszcza w „Cesarzu”, gdzie stylizacja głosów wielu konkretnych ludzi daleko odbiega od języka potocznego, tworzy ton archaicznej przypowieści, niby baśni, która może być opowiedziana w każdym zakątku świata. Wystarczy tylko podstawić nazwisko innego władcy.

Myślę, że także dlatego, że Kapuściński od dawna pisze biografię władzy. Każdej władzy. Pokazuje te momenty, w których osoba utożsamiana z władzą przestaje mieć wpływ na bieg historii, a mechanizm stworzony z instytucji samoistnie zaczyna modelować rzeczywistość, rodzić historię. A te momenty są wspólne dla różnych systemów politycznych. Takie samo oblicze ma wolność, podobną gorycz przynosi klęska czy zawiedzione nadzieje.

Nigdy nie zastanawia się, jaki gatunek tworzy, w jakiej konwencji chce wyrazić siebie, myśl czy nastrój. Stara się kreować sytuację, obraz ze słów. I nigdy nie wie czy będzie to reportaż, opowiadanie czy wiersz…

Ważne, żeby to było prawdziwe.

 

© 2018 Jacek Waloch | design: Nu Graphics